Dla Polaków owoce morza to rzecz dość egzotyczna. Mam wrażenie, że rodacy dzielą się z grubsza na dwie kategorie. Pierwsza grupa to ludzie, którzy uważają, że owoce morza to kulinarna nobilitacja, luksus, coś prawie jakby jedzenie ich było umiejętnością z trudem nabytą, przywiezioną z zagranicznych wakacji. Zachwycają się czwartkowymi dostawami małż, siorbią ostrygi (nawet jeśli uważają, że smakują jak rybie łzy), a zawinięte macki ośmiorniczki wprowadzają ich w instagramową ekstazę. Druga kategoria to „zwykli zjadacze chleba”, najlepiej ze smalcem, w towarzystwie kotleta schabowego i zasmażanej kapusty, którzy na owoce morza patrzą z trwogą, a gdy pytasz ich, czy kiedykolwiek tego próbowali, z obrzydzeniem kręcą głową odpowiadając, że „tych robali by nie dotknęli”. Na swoją obronę tłumaczą, że są „patriotami”, a ich nacjonalizm przejawia się w zamiłowaniu tylko i wyłącznie do polskiej kuchni (czasem jedynie pozwalają sobie na kebab).
Wszystko jest kwestą punktu widzenia, ale obie te postawy są, jak dla mnie, nieco niedorzeczne.
W wielu krajach morskie stworzenia, po włosku zwane “frutti di mare”, przez setki lat były podstawą codziennej diety. Spożywało je zarówno pospólstwo, jak i arystokracja. W krajach śródziemnomorskich są one powszechne jak nasze ziemniaki, nikt nie traktuje ich jak czegoś luksusowego, ani tym bardziej snobistycznego. Małże (cozze, vongole), krewetki, kalmary je się na co dzień z makaronem lub ryżem; są idealnym źródłem białka, a przygotowuje się je w sposób szybki i nieskomplikowany. Włoskie bambini z zapałem wysysają resztki z główek skorupiaków, a ulubioną streetfoodową przekąską jest fritto misto, czyli kalmary, krewetki i sardynki w delikatnym cieście, smażone na głębokim tłuszczu. Ceny morskich przysmaków są zależne od sposobu podania i wybranych gatunków i wiadomo, że krab czy homar to delicje, za które trzeba zapłacić. Opisując Wam powyższe chciałam zwrócić uwagę na to, że nie bardzo przystoi lansować się jedząc owoce morza, bo to normalne jedzenie, zresztą coraz częściej dostępne w Polsce, świeże i w przystępnej cenie. Najbardziej zaskakującym prostotą daniem z owocami morza, jakie miałam okazje spróbować, było riso, patate e cozze czyli dosłownie ryż, ziemniaki i małże, potrawka prosto z Bari, która od pokoleń ratowała od głodu, a w dodatku smakuje zaskakująco dobrze. Z drugiej strony jada się też tak egzotycznych mieszkańców morskich głębin, jak np. jeżowce.
Jeśli chodzi o grupę ludzi, którzy uważają, że owoce morza są obrzydliwe, zacytuję moją mamę: „nie musisz tego zjeść, ale spróbuj”. Może się okazać, że nie ma sensu obrzydzać się smutnym spojrzeniem langustynki, a jej smak może nas pozytywnie zaskoczyć. Jeśli zdecydujemy się po raz pierwszy spróbować owoców morza, wybierzmy się do krajów śródziemnomorskich, w których klimat i zapach świeżej, słonej wody dodadzą im aromatu niczym kieliszek dobrego wina. Nie bądźcie mięczakami i spróbujcie mięczaków!
Nie należy zapominać, że w polskiej kuchni zasłużone miejsce zajmuje podobny do owoców morza rak, co prawda nie morski, tylko słodkowodny, ale równie smaczny, obecnie coraz rzadziej spotykany ze względu na zanieczyszczenie akwenów wodnych.