(tłum. Katarzyna Kurkowska)
Dopadła mnie nostalgia za Wajdą. W zeszłym roku o tej porze na tarasie legendarnego Hotelu Excelsior przeprowadzałem wywiad z polskim mistrzem dzień po premierze filmu o Wałęsie. Wśród pytań, które mu zadałem, było też to dotyczące wielkiej przepaści między stopniem zaangażowania w kulturę w okresie wielkiego polskiego kina i współcześnie, w czasach komedii w stylu „Testosteronu”. „Znajdujemy się obecnie w innej epoce, dziś nie brakuje tylko filmów zaangażowanych, brakuje zaangażowania na 360° we wszystkich dziedzinach sztuki, żyjemy w czasach Polski wolnej, idącej do przodu w sensie gospodarczym, jednak nie myślącej zbyt wiele o kulturze” – oto odpowiedź Andrzeja Wajdy. I tak dziś, idąc z duchem nostalgii, poszedłem zobaczyć „Bez końca” Kieślowskiego. Film, który sprawił, że znów poczułem atmosferę Polski zaangażowanej i walczącej jak w ostatnich latach komunizmu. Narzuca się pytanie: kiedy współczesne polskie kino znowu zacznie się liczyć? Choć prawdę mówiąc, filmy pokroju „Idy” dobrze wróżą na przyszłość. Pierwszy kontakt z filmami festiwalowymi miałem jednak dziś rano za sprawą „The Goob”, dzieła Guya Myhilla, reżysera, który zaproponował nam film szorstki i intensywny, skupiony wokół ciężkiego życia na angielskiej prowincji. Powiew okrutnego autentyzmu, mówiący o darwinowskich zależnościach rządzących angielskim społeczeństwem, tym prawdziwym, na peryferiach i na wsi, a nie tym wyidealizowanym, będącym udziałem nielicznych szczęściarzy z wyższych sfer mieszkających w Londynie. Na zakończenie projekcji odbyło się spotkanie z reżyserem i obsadą, składającą się prawie z samych debiutantów, bardzo zadowolonych z aplauzów, które spłynęły na nich z widowni. Ale w tym niesamowitym zakątku, jakim jest Lido, sale kinowe oddalone są zaledwie o 100 metrów od plaż Adriatyku – jak można z tego nie skorzystać? Zażyłem zatem chwili odpoczynku od kinomanii: kąpiel w morzu i godzinka na leżaku, studiując program na nadchodzący wieczór.
Na zdjęciu Liam Walpole, bohater filmu „The Goob”.