Złodziej rowerów, który rozebrał na ekranie Sophię Loren. Komediant o szerokim, zawadiackim uśmiechu, który rozliczał się z powojenną traumą Italii. Odkrywca złota w Neapolu i cudu w Mediolanie. Bawidamek. Inteligent. Mężczyzna, który uczył całować Marcello Mastroianniego. Dla świata potężny reżyser, dla Włochów amant z ekranu. Oto Vittorio De Sica.
Jest rok 1901. Zaczyna się burzliwy wiek XX., który nabiera ochoty na zmiany już od pierwszych dni i miesięcy. Jest nieco bezczelny. Buntownik bez powodu. Żegna się ze światem ubranym w antyczne suknie wzorowane na greckich chitonach, modne jeszcze pod koniec poprzedniego wieku. Rodzi się Marlene Dietrich, Walt Disney, Gary Cooper. Kino za niedługi czas otrzyma ich twarze. Po niemal 64 latach panowania umiera królowa Wiktoria. Przychodzi nowe. Nauka, technika, myśl, wszystko idzie do przodu. W Sztokholmie przyznano po raz pierwszy Nagrody Nobla. W Paryżu otwarto pierwszą wystawę Pabla Picassa, rodzi się kubizm. We Włoszech Italo Pacchioni, wynalazca, który po tym jak bracia Lumiere odmówili mu sprzedaży kinematografu, sam konstruuje kamerę filmową i nagrywa pogrzeb Giuseppe Verdiego w Mediolanie. I tak opera ustępuje miejsca nowej muzie. W tym całym tyglu w mieście Sora, w regionie Lacjum, prowincji Frosinone nad rzeką Liri, na świat przychodzi Vittorio De Sica. Jeden z najważniejszych, włoskich ojców kina.
Jest godzina 11.00. Dokładnie 7 lipca. Upalnie. Słońce jest jednym wielkim słonecznikiem. Pod jego żółtymi promieniami tuż przed południem na świat przychodzi Vittorio Domenico Stanislao Gaetano De Sica. Przychodzi na świat w rodzinie Pana De Siki, pracownika lokalnego biura Bank of Italy, pochodzącego z Cagliari na Sardynii. To właśnie ojcu reżyser poświęca jeden ze swoich ważniejszych filmów „Umberto D.” (1952), nostalgiczną opowieść o starym człowieku i jego psie, wyrzutkach, którzy próbują przeżyć z rządowej emerytury w Rzymie lat pięćdziesiątych. Matka, Teresa Manfredi, była po prostu neapolitańską gospodynią domową, która całe życie poświęciła na budowanie domowego ciepła. Tuż po narodzinach w skromnej rodzinie, którą z czasem określał jako „arystokratyczną nędzą”, trafia do parafii S. Giovanni Battista, gdzie na dłoniach rodziców chrzestnych (Sorani Alfonso i Cristina Giannuzzi) zostaje ochrzczony, przyjmując Sorano jako piąte imię, w hołdzie średniowiecznemu miastu Sora.
W pierwszych dwóch dekadach serce dojrzewającego Vittorio podróżuje. To nieustanna droga przez życie wraz z szukającą miejsca rodziną. Najpierw przeprowadzka do Neapolu, potem Florencji, następnie Rzym. W tym czasie za namową ojca przyszły król ekranu kończy kurs księgowego. Jednak perspektywa życia spędzonego na liczeniu wydaje mu się szalenie nudna, dlatego równolegle rozwija swoje artystyczne pasje. Tak jest z pisaniem, kiedy to jako nastoletni chłopiec publikuje swoje teksty w lokalnych gazetach. Oczywiście jest to ponownie wynik zapatrzenia w ojca, głowę rodziny, który w latach 1909-1915 współpracował pod pseudonimem Caside przy lokalnym miesięczniku „La voce del Liri”. To dotykanie się ze światem pod osłoną ojca rzuca go w kierunku pierwszej samodzielnej decyzji, dołączeniu do grupy aktorów-amatorów występujących dla żołnierzy i rannych podczas I Wojny Światowej.
Jeszcze podczas kursu na księgowego De Sica zaczął interesować się środowiskiem teatralnym, które przyjęło go jak swojego. Dzięki wstawiennictwu przyjaciela rodziny, reżysera filmowego Edoardo Bencivengiego, szybko dostał niewielką rolę w niemym filmie „Procesie Clémenceau” (1917) Alfredo De Antoniego. Miał zaledwie kilkanaście lat i już partnerował samej Francesce Bertini, jednej z największych gwiazd kina niemego i Gustavovi Sereniemu, ekranowemu amantowi, który w całej swojej karierze zagrał w ponad stu filmach. I od tego momentu rozbłyska jego wielki talent, bowiem jak mówił sam De Sica: „W filmie nie wystarczy grać, trzeba jeszcze mieć talent.” Ten talent i kariera zaczynają się rozpędzać po Wielkiej Wojnie. Młody chłopak szybko zyskuje popularność, także w swoim rodzinnym mieście, do którego powraca po niemal dekadzie. Jest rok 1922, a świeżo upieczony debiutant przyjmuje zaproszenie na koncert podczas którego wyrecytuje „Pieśń” Francesco Piave przy akompaniamencie ojca.
Lata 20. to dla przyszłego współtwórcy neorealizmu podróże po teatrze, także na drugi koniec świata. Dzięki znajomości z aktorem Gino Sabbatinim i poleceniom scenografa Antonia Valentego dołącza do prestiżowego zespołu teatralnego Tatjany Pavlovej, by zagrać rolę kelnera w „Śnie o miłości” Kossorotowa. Następnie udaje się z grupą Pavlovej na tournée po Ameryce Południowej, gdzie tworzy pierwszą ważną rolę, Gastona w „Damie Kameliowej” na podstawie powieści Aleksandra Dumasa. Klimat iberoamerykański doskonale mu służy. Zawiera dużo znajomości. Nieco na przekór ówczesnym trendom, kiedy całe życie związane ze sztuką tętniło w Europie, w Paryżu, on wybiera Amerykę, gdzie decyduje się na rolę w filmie Mario Almirantego „Uroda świata”, partnerując kolejnej wielkiej gwieździe kina niemego, samej Italii Almirante-Manzini, prywatnie żonie reżysera. Z Mariem Almirante zaczyna się długofalowa współpraca, która polegała także na pracy tłumacza chociażby na planie „Towarzystwa szaleńców” (1928).
Wraz z nową dekadą De Sika, zauważony przez Mario Mattoliego, współzałożyciela Spettacoli Za-Bum (pierwszego poważnego włoskiego eksperymentu teatralnego łączącego komedię z teatrem dramatycznym), otrzymuje angaż do pierwszej głównej roli w teatrze. Po kolejnych kilku latach sukcesów sięga dalej i w 1933 roku zakłada z żoną, włoską aktorką Giudittą Rissone, zespół teatralny, który w dobie rozwijającego się faszyzmu we Włoszech proponuje głównie lekkie komedie, chociaż niekiedy twórcy sięgali po teksty z wyższej półki, w tym sztuki Pierre’a Beaumarchais.
Do wybuchu II Wojny Światowej Vittorio De Sica zapisał się na kartach włoskiej kultury jako aktor. Przystojny amant, na widok którego kobiety mdlały. Do samej wojny na swoim koncie ma już ponad trzydzieści ról filmowych. Przeważnie są to mało znaczące wtedy i dziś produkcje, ale tu warto wymienić chociażby filmy „Mężczyźni, co za łajdacy!” (1932) i “Wielkie domy towarowe” (1939). Filmy te i kilka innych De Sika nakręcił z Mario Camerinim, najbardziej znanym reżyserem komedii we Włoszech w latach trzydziestych. Był to zresztą jego bliski przyjaciel, który rozsławił jego nazwisko na cały kraj. Ale sukces i sława niesione przez film i teatr miały poważnego konkurenta – pasję do hazardu. Z jej powodu często tracił duże sumy pieniędzy. Decydował się więc na projekty, które choć były sprzeczne z jego poglądami, czy zawartymi w scenariuszu treściami, przyjmował, żeby przetrwać i zapewnić rodzinie byt. Swojego zamiłowania do hazardu nigdy nie ukrywał; czasem odbijało się to w jego postaciach, zarówno we własnych filmach jak „Złoto Neapolu” (1954), jak i reżyserowanych przez innych. Uwikłanie bohaterów De Siki w hazard jest istotne dla fabuły między innymi w filmie „Generał Della Rovere” (1959), wyreżyserowanym przez Roberto Rosselliniego czy „To zdarzyło się w Monte Carlo” (1956) Samuela A. Taylora, w którym w sceneriach monakijskich kasyn partnerował Marlenie Dietrich.
Vittorio De Sica, zawadiacko uśmiechając się na ekranie, wypracował sobie przydomek „włoskiego Cary’ego Granta”, dzisiaj powiedzielibyśmy George’a Clooneya. Z czasem przestało mu to wystarczać, więc jak to miał w zwyczaju sięgał po więcej, w tym wypadku po reżyserię. Zadebiutował za kamerą w istotnym 1939 roku pod egidą potężnego wówczas producenta, Giuseppe Amato i były to „Szkarłatne róże”, w których sam się obsadził w roli głównej. Zajmował się też wieloma innymi rzeczami, dużo pisał, tworzył swoje opowiadania i komiksy. We wczesnych latach pięćdziesiątych odniósł znaczny publiczny sukces jako tłumacz przy komediach „Trudnych czasach” (1952, A. Blasetti) oraz „Chlebie, miłości i fantazji” (1953, L. Comencini), w obu wystąpił u boku, będącej u szczytu popularności Giny Lollobrigidy.
Jako reżyser we Włoszech, który tak doskonale czuł aktora i zadanie, które powierza mu się na planie. De Sica słynął z tego, że pomagał swoim aktorom jak tylko potrafił. Szczególnie wspomagał tych, którzy wcześniej nie mieli nic wspólnego z kinem. Podobnie jak wielu innych włoskich twórców tamtego okresu lubił wypełniać film naturszczykami, wtedy jego aktorskie doświadczenie okazywały się bardzo zbawienne. Czasem jednak wskazówki bywały, delikatnie mówiąc, niezręczne, gdy drobiazgowo instruował największe nazwiska, które zapraszał na plan. Tak było podczas kręcenia „Małżeństwa po włosku” (1964), kiedy to w intymnej scenie Sophii Loren i Marcello Mastroianniego dołączył do nich, kładąc się do łóżka i pokazał jak mają się całować. Postaci w swoich filmach obsadzał zgodnie z autentycznością twarzy, najpierw szukając ich na ulicy. Lamberto Maggiorani, wychudzony bohater „Złodziei Rowerów” (1948), był pracownikiem fabryki; Carlo Battisti, który grał tytułowego Umberto D, był emerytowanym profesorem uniwersytetu. Czasem, podobnie jak w życiu, kiedy miał ochotę na mało wymagającą komedię, tak i w filmie sięgał po gwiazdy z pierwszych stron gazet jak Cary Grant czy Spencer Tracy.
Filmy De Siki – reżysera to niezwykle ważny rozdział w historii kina. Nie ma europejskiej i światowej kinematografii bez takich tytułów jak „Dzieci Ulicy” (1946), „Złodzieje rowerów” czy „Umberto D.”. To jego wielka chluba, która wyniosła go do pierwszoligowych twórców włoskiego neorealizmu. Wszystkie trzy nie tylko są zderzeniem się z powojenną rzeczywistością, lecz także portretem człowieka mierzącego się z tragedią.
W filmach Vittorio De Siki ludzie nie są nagradzani, a życie nie ma słodkiego smaku jak w majestatycznych, pełnych fantazji i hedonizmu realizacjach Federico Felliniego. Vittorio De Sica nie daje nadziei bohaterom, których tworzy. Bohaterowie jego najważniejszych filmów nieustannie są w biegu, szukają wsparcia, pomocy, wypełnienia pustki i samotności. Tak jest też ze wspomnianym, tytułowym Umberto D., który wypluty przez nowe, przez teraźniejszość tuła się bezradnie, chory, przygnębiony, czekając na swój koniec. Czekają na cud. Cud, który po latach wydarzył się w Mediolanie.
„Cud w Mediolanie” (1951) to pewien wybryk w filmografii reżysera, który zwykle albo przygnębiał powojennym pejzażem, albo proponował lekkie komedie. A tu proszę puszczają wodzę fantazji i oto De Sica spotyka gdzieś we śnie Federico Felliniego, od którego pożycza wyobraźnię. Proponuje nam więc bajkę, o nadziei, która wyciąga biedę, proletariat i wciąga w świat konsumpcjonizmu. Sica przewiduje tutaj przyszłość pokazując to zagubione stado, które gdy zasmakuje, pragnie więcej. Tak jak w scenie z plamą słońca, pod którą gromadzą się ludzie, jest ich coraz więcej i nagle jeden zaczyna wypychać drugiego, każdy walczy o namiastkę tego luksusu. I choć wówczas krytycy zarzucali reżyserowi zdradę neorealizmu, a komuniści zdradę komunizmu, nikt tak jak on, właśnie pod płaszczykiem bajki, trafniej nie sportretował nędzy i wyjałowienia ziemi straconej, niegdyś obiecanej.
Po tym jak De Sica otrząsnął się z wojny na ekranie, kiedy zaśmiał się wszystkim w twarz, bo zapragnął radości, kiedy pozwolił sobie na to, czego zabraniał swoim bohaterom wspomnianym na początku, wówczas pojawiła się nostalgia. Nostalgia za rajem utraconym. Powraca więc do czasów faszyzmu, by dzięki przepracowanemu doświadczeniu opowiedzieć o rzeczywistości z innej perspektywy. To opowieść dojrzałego mężczyzny, który dzieli się z widzem swoim rozgoryczeniem. Przed nim bowiem wyrastają Włochy przełomu lat 50. i 60., do których wkrada się ten burzliwy wiek XX. Zamiast pamięci powstają wieżowce. Zamiast łez i śmiechu pojawia się pustka. Oto “Ogród rodziny Finzi-Continich” (1970), jeden z ostatnich ważniejszych tytułów reżysera, obraz oparty na melancholijnej powieści Giorgio Bassaniego. To studium nieporozumień, pełne frustracji i niekompletności, w której pulsuje pustka Europy wczesnych lat 70. Film, który jest syntezą utraty szczęśliwego życia, upamiętnieniem tego, co odeszło i nie powróci, jak świat, którego na ulicach Rzymu szukał wcześniej Umberto D.