Rzymskie koty

0
4002

Rzym. Moje ukochane włoskie miasto, moje miejsce na ziemi. Tak jak zapewne milionów innych osób na świecie…Pełen zabytków ze wszystkich możliwych epok, wypełniony charakterystycznym dla całych Włoch dźwiękiem skuterów, z powietrzem wilgotnym od pobliskiego Tybru i Morza Śródziemnego, gęstym od smogu i żaru. Kiedy przyjechałam tu po raz któryś z kolei w 2010 roku po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że istotnie, nie jest to może najlepiej pachnące miejsce na świecie. Dzieje się tu tyle, codziennie miasto deptane jest przez miliony mieszkańców i turystów, panuje pozornie tylko kontrolowany chaos, no i ten Tyber – szybko znalazłam mnóstwo usprawiedliwień. Mało przyjemny zapach Rzymu (do którego szybko się przyzwyczaiłam) nie znaczy nic wobec jego nieprzebranego kulturowego i historycznego bogactwa, w którym każdy odwiedzający może brodzić do woli. Tydzień tutaj to zdecydowanie za mało na zobaczenie wszystkich nawet najbardziej oklepanych „widokówek” z miasta. Ja na szczęście miałam tamtym razem nieco więcej czasu, bo „aż” 2 tygodnie. Był to sierpień, 50 stopni w słońcu. Nad morze do Ostii pojechałam dosłownie trzy razy, tak bardzo chciałam poświęcić się poznaniu mojego ukochanego Rzymu jak najlepiej mogłam. Tak, tu mnie macie. Tym razem też trzymałam się głównie turystycznych perełek (to po prostu grzech nie odwiedzić Fontanny di Trevi, nawet przy setnym pobycie w Wiecznym Mieście). Do swoich sukcesów zaliczyłam m.in. pierwszą wizytę w Muzeach Watykańskich (mieliśmy niebywały fart, kolejka wychodziła jedyne 20 metrów poza budynek! nie do wiary) oraz na Isola Tiberina, gdzie nigdy wcześniej nie udało mi się zajść.

Włócząc się w tych właśnie okolicach niespodziewanie znalazłam się w dzielnicy żydowskiej. Było to tuż przed rozpoczęciem moich studiów na wydziale orientalistycznym, więc tego typu rzeczy bardzo mnie interesowały. Ale to temat na oddzielny artykuł. Wychodzimy zatem z dzielnicy żydowskiej, mijając coś w rodzaju klubu Hare Kriszny. Idąc dalej w stronę majaczącego w oddali largo di Torre Argentina dochodzimy do zwyczajowego włoskiego widoku, tj. wykopaliska w środku miasta. Jako że ze wszystkich epok antyk interesuje mnie najmniej, mało brakowało, a nawet nie sięgnęłabym po aparat. Wtem, na skraju balustrady pojawił się kotek! Kto mnie zna, ten wie, że w tym momencie oszalałam i pobiegłam go pogłaskać i się nim pozachwycać… :3 Nietrudno zauważyć, że jedną ze wspomnianych „widokówek” Rzymu są także koty, tzw. gatti di Roma, pozujące wdzięcznie na tle wszelakich zabytków. Nie ma chyba innych istot, które odkąd się tam pojawiły nigdy, nawet na moment nie opuściły Rzymu, są częścią jego krajobrazu, wybrały go sobie na dom. I tak jak Rzymianie założyli wieki temu miasto Kolonia w obecnych zachodnich Niemczech, tak koty założyły sobie coś, co teraz przez ludzi określane jest jako „colonia felina” – kocia kolonia. Koty dostały się na teren Włoch z Egiptu, gdzie były ubóstwiane – po dziś dzień, na tamtych terenach, w kulturze muzułmańskiej koty uważane są za bardzo czyste stworzenia. Prorok Mahomet w jednym z hadisów mówił, że wodą z miski, z której pił kot można bez problemu dokonać ablucji przed modlitwą, a kiedy jego własna kotka Muezza zasnęła na rękawie jego ubrania modlitewnego – odciął go, aby nie przeszkadzać jej we śnie. Także w Imperium Rzymskim kult świętego kota był bardzo silny, w tzw. serapeach oddawano cześć boginii Bastet. Do dziś na rogu Palazzo Grazioli na Via della Gatta można zobaczyć niewielki koci posąg. W początkach XX wieku przez pewien czas rzymskie koty żywione były z pieniędzy gminy. Przysługiwała im dzienna racja podrobów. Jednakże z powodu niewystarczających środków i cięć w budżecie nie trwało to długo, a cała sytuacja zaowocowała przysłowiem „non c’è trippa per gatti” (“nie ma podrobów dla kotów”, coś w stylu polskiego „nie dla psa kiełbasa”).

Obecnie o rzymskie koty troszczą się głównie pobliskie kociary (gattare), które karmią swoich podopiecznych regularnie i z własnych środków. Najbardziej znaną kocią rezydencją jest właśnie wspomniana Colonia Felina Torre Argentina. Jej podopieczni są naprawdę rozpieszczani, sami spójrzcie! Czyż nie są urocze? Już dawno nie miałam tak fotogenicznych modeli. Kotki szybko stały się ulubieńcami turystów i miejscowych, aż trudno się oprzeć pokusie ich nakarmienia, mimo kartki z zakazem. Wszyscy podopieczni tego schroniska pod chmurką są wysterylizowani, a w arkadach widocznych po zejściu „pod ziemię” mieści się niewielki sklepik z pamiątkami, z których dochód przeznaczany jest na kolejne sterylizacje i karmę. Tam również te nieco młodsze kotki czekają na sterylizację lub adopcję, żywo reagując na nowych odwiedzających. Rozdzierający widok. Tyle pyszczków do wykarmienia! Tłumaczę sobie, że są przecież pod dobrą opieką… Co mogłam, to zrobiłam: dokonałam zakupu płóciennej torby z logo schroniska oraz kalendarza z fotografiami miejscowych gatti di Roma. I Was też do tego namawiam. Następnym razem podczas Waszego pobytu w Rzymie: Torre Argentina punktem obowiązkowym! Do tego czasu odwiedzajcie chociaż stronę www.gattidiroma.com i trzymajcie rękę na pulsie.