Od Tintoretta do cicchetti

0
234

Wielu turystów przyjeżdża do Wenecji na jeden dzień – zachwyca się wszechobecną wodą, smukłymi gondolami, kolorami masek i szkła, tłoczy się na Placu Świętego Marka i na Ponte di Rialto, podążając posłusznie za parasolką przewodnika. Zdjęcia, uśmiechy, pamiątki.

Niezliczona ilość mostów i kanałów, kościołów i placów, może na początku oszałamiać i

zniechęcać do indywidualnego odkrywania uroków Serenissimy. Jeżeli jednak poświęcimy Wenecji trochę więcej czasu, to okaże się, że trudno się tu tak naprawdę zgubić. Bo nawet jeśli zabłądzimy w ślepą uliczkę, to przecież na jej końcu znajdziemy albo tajemniczy ogród albo nowy widok na któryś z kanałów. A czy nie tego właśnie szukamy? Piękna, tajemnicy, czegoś co nas zadziwi?

W tym roku przyjechaliśmy do Wenecji na przełomie kwietnia i maja. Kiedy wysiedliśmy z autobusu na Piazzale Roma, powitało nas bezchmurne niebo i kipiąca zieleń Giardini Papadopoli. To właśnie w tym miejscu, gdzie kończy się ruch kołowy, dla większości turystów rozpoczyna się przygoda z Wenecją.

Od razu ruszyliśmy dobrze znanym sobie szlakiem ku Campo Santa Margherita w sestiere Dorsoduro, jednej z sześciu dzielnic Wenecji. Jeden most, drugi, trzeci, czwarty, piąty.

Postój. Musimy się zatrzymać przy jednym z tych mostów. To nie jest zwyczajny most. To Ponte dei Pugni – dawniej miejsce zaciekłych starć między Wenecjanami. Most nie miał kiedyś barierek a celem walczących ze sobą na pięści było zrzucenie przeciwnika do wody.

Przy moście mieści się jeden z naszych ulubionych weneckich barów – Bar Artisti Osteria Ai Pugni – tu czujemy się u siebie. Ponieważ chcemy jeść i pić jak Wenecjanie, zamawiamy do picia select spritz, bardziej wytrawną wersję aperol spritza, charakteryzującą się karminowym kolorem i wyrafinowanym gorzkim smakiem. Do tego obowiązkowe przekąski, najlepiej kilka rodzajów. W Osteria ai Pugni lubimy jeść smażone sakiewki z ciasta wypełnione gotowaną szynką, serem mozzarella albo bakłażanem. Wszystko rozpływa się w ustach, wszystko ma swój właściwy smak i zapach. Nigdzie indziej nie smakuje tak dobrze.

Wenecja czeka. Idziemy dalej przez rozległe Campo Santa Margherita ku Gallerii dell’Accademia – świątyni sztuki, gdzie zgromadzone są największe skarby weneckiego malarstwa: dzieła Belliniego, Tintoretta, Tycjana, Guardiego i Canaletta. Wszędzie po drodze mijamy liczne witryny sklepowe wypełnione szkłem i biżuterią, które przypominają, że handel zawsze leżał u podstaw egzystencji tego miasta. Są też sklepy z perfumami, niemal galerie sztuki, takie jak Bottega Cini, który sprzedaje produkty marki The Merchant of Venice (Kupiec wenecki) – wyjątkowe i wyrafinowane perfumy o kompozycjach, które przywodzą na myśl całe bogactwo Wenecji w jej najświetniejszych momentach rozwoju.

Bottega Cini bierze swoją nazwę oczywiście od Palazzo Cini, dziś muzeum, w którym eksponowane są zbiory Vittorio Ciniego (1885-1977), włoskiego kolekcjonera, przemysłowca i filantropa. Kawałek dalej kolejne muzeum – a właściwie mekka tych, którzy

zajmują się sztuką, czyli Peggy Guggenheim Collection. W nigdy nieukończonym pałacu, położonym przy samym Canale Grande, zgromadzone są dzieła najsławniejszych artystów XX w., jak Kandinsky, Rothko i Pollock. Mnie najbardziej zachwyciła rzeźba Maiastra Constantina Brancusiego, przedstawiająca mitycznego rumuńskiego ptaka przekształconego przez artystę w syntetyczną złotą bryłę. Jest tu też wspaniały ogród, gdzie można odpocząć w cieniu i księgarnia, w której nie kupiłam ani ołówków z nazwą muzeum ani kolorowych skarpetek, a książeczkę Venice the basics autorstwa Giorgio Gianighiani i Paoli Pavani. Być może jest to książka przeznaczona dla dzieci, ale urzekły mnie w niej ilustracje Giorgia Del Pedrosa i czytelne przedstawienie tego jak była budowana Wenecja – od naturalnych wysp umacnianych palami do perfekcyjnie wytyczonych kanałów i pałaców zdających unosić się na wodzie, a w rzeczywistości stojących na solidnych fundamentach, które są arcydziełem sztuki inżynieryjnej.

Wschodni koniec Dorsoduro, zwany Punta della Dogana, jest skierowany w stronę wyspy

San Giorgio Maggiore, która wita przybywających lśniąco białą fasadą Palladia i figurą anioła, który czuwa na wieży kościoła. To właśnie tam, wysoko, pod sercami dzwonów, można spojrzeć w cztery strony świata i objąć wzrokiem liczne wyspy Wenecji, a potem wrócić na ziemię i spojrzeć z kolei w górę, by w prezbiterium kościoła zobaczyć Ostatnią wieczerzę Tintoretta. To jeden z licznych cudów tego miasta – obraz stworzony do tego miejsca, z uwzględnieniem tego z jakiej perspektywy będzie oglądany; wciąż tu jest – od ponad 400 lat!

Na wyspie działa też prężnie Fundacja Giorgio Cini. W tym roku powstało dzięki niej kilka wystaw: FontanaArte. Vivere nel vetro – poświęcona szkłu użytkowemu legendarnej mediolańskiej wytwórni, z eksponatami pochodzącymi nawet z lat 30. XX wieku, An Archaeology of Silence z rzeźbami i obrazami sławnego artysty współczesnego Kehinde Wileya oraz bardzo intrygująca ekspozycja On fi re, prezentująca dzieła stworzone przez wybitnych artystów przy użyciu ognia. Fundacja udostępniła też swoja galerię na obleganą przez zwiedzających wystawę Homo Faber, mającą na celu przypomnienie znaczenia tradycyjnych rzemiosł i przekazywania tradycji z pokolenia na pokolenie.

Najbliższa San Giorgio Maggiore jest Giudecca – największa z wysp archipelagu, na której toczy się codzienne życie Wenecjan. Prawie codzienne, bo czy może być zwyczajne kiedy mieszka się koło Il Redentore – przyczynie święta, w czasie którego raz do roku, w trzecią niedzielę lipca, można dostać się na Giudekkę bez użycia łodzi, idąc po moście pontonowym? Nad wyspą góruje hotel Hilton – z jego baru Skyline, mieszczącego się na dachu, rozciąga się widok na wschodnią i zachodnią część Wenecji. Jest to wyjątkowe miejsce, ponieważ porównywalne widoki można zobaczyć tylko z kościelnych dzwonnic. Bar ten jest także wspaniałym miejscem na wieczorne spotkanie z przyjaciółmi.

Z kolei poranki w Wenecji najlepiej spędzać tak jak Włosi – pijąc il caffè, a nie rozcieńczone

wodą i mlekiem americano czy caffè latte. Kocham caffè. Bez niego nie jestem w stanie wyobrazić sobie pobytu we Włoszech, pobytu w Wenecji. Espresso pite kilka razy dziennie dodaje sił i dobrego humoru. Podobnie jak lody. Nigdy nie przypuszczałam, że po latach odnajdę lokal, w którym ich spróbowałam będąc w Wenecji po raz pierwszy w czasie moich studiów. Lodziarnia Millevoglie prowadzona przez Dorotę i Tarcisio przy bazylice Santa Maria Gloriosa dei Frari, gdzie znajduje się niezwykły obraz Tycjana Wniebowzięcie, jest właśnie tym miejscem. Nasze spotkanie przerodziło się w przypadkowy zlot Polaków mieszkających na stałe w Wenecji, ponieważ im dłużej smakowaliśmy lodów (w moim przypadku pistacjowych, do których mam słabość, i gianduiotto, o smaku rodem z Turynu), tym więcej osób do nas dołączało. Nota bene w barze Doroty i Tarcisia, obok lodziarni, można również wypić caffè i aperol oraz zjeść cicchetti. Co mogę powiedzieć o cicchetti? Na pewno to, że są niebiańsko pyszne. Te niewielkie przekąski, często robione z kawałka pieczywa, na którym kładzie się warzywa, sery, wędliny i ryby są częścią mojego weneckiego rytuału kulinarnego. Przepadam szczególnie za tymi z pastą rybną z baccalà (dorsz) albo tymi z karczochami i prosciutto cotto. I proszę, nie nazywajcie ich tapasami – inny kraj, inna tradycja, inna rola. Jeżeli chcecie jeść i pić jak Wenecjanie, to pijcie caffè oraz select i jedzcie cicchetti. A na kolację spróbujecie może polenty z wątróbką albo smażonych w cieście owoców morza? Tak, wielu już to mówiło, że Wenecja i Włochy to nie tylko makarony i pizza, ale warto wziąć sobie tę prawdę do serca.

Skoro o sercu mowa, to dla Wenecji jest nim oczywiście plac św. Marka, z bazyliką św. Marka, dzwonnicą i Palazzo Ducale (Pałacem Dożów). Choć są to tak oblegane przez

turystów miejsca, to nie można ich jednak pominąć. Pałac Dożów trzeba zwiedzić choć raz w życiu. Na mnie największe wrażenie robią obrazy – ich ogrom, ilość i jakość. Tintoretto oraz Francesco i Jacopo Bassano. Niewyobrażalna ilość pracy, pomysłów i wielkie umiejętności. Podobnie, jak w kościele San Giorgio Maggiore – obrazy namalowane do poszczególnych sal wciąż są w nich eksponowane i opowiadają historię Wenecji kolejnym pokoleniom, które tu przychodzą. Trasa zwiedzania pałacu jest bardzo ciekawa. Prosto z sal pełnych złota, rzeźb i barwnych malowideł prowadzi przez sławny Ponte dei Sospiri do dawnych więzień. Schodzimy coraz niżej i niżej, korytarze zwężają się, zakratowane okna i zaryglowane drzwi, żywo przypominają oniryczne ryciny Piranesiego. Na najniższym poziomie okna bliskie są poziomu kanału – czuć zapach morskiej wody i wilgoć. Choć dziś to tylko muzeum słyszałam, jak zwiedzający oddychają z ulgą kiedy ponownie wychodzą na światło dzienne.

My też chcemy słońca, powietrza i morskiej bryzy, dlatego przenosimy się do Giardini della Biennale, oczywiście „tego” biennale – znanej na całym świecie wystawy sztuki, która w tym roku odbywa się po raz 59. Tu wśród drzew, chodząc między pawilonami, można spędzić cały dzień. Ale tak jak w przypadku wielkich muzeów dobrze jest zrobić wybór, choć jest to bardzo trudne, bo wszystko nas ciekawi. Obowiązkowo oglądamy pawilon główny i pawilon polski z wystawą instalacji Małgorzaty Mirgi-Tas, w którym artystka pokazuje codzienne czynności w odniesieniu do rytmu wszechświata. Nie jest to wizja przerażająca – wręcz przeciwnie. Instalacja, wykonana z pozszywanych fragmentów różnokolorowych tkanin, przywodzi na myśl domowe zacisze, pozwala poczuć ciepło, spokój, gościnność polskiego domu.

Gościnności nie brakuje i Wenecjanom. Podziwiam ich za to, że przy tej ilości turystów wciąż serwują mi z uśmiechem caffè i serdecznie odpowiadają na pozdrowienia, a do tego są tak dumni ze swojego miasta i chętnie dzielą się jego skarbami; a przy tym wciąż pozostają sobą, tak pozytywnie nastawieni do życia i promieniujący tym nastrojem na innych.