Słoneczne, wiosenne popołudnie. Mały pokoik na strychu, w powietrzu unosi się zapach drewna i kwitnącej za oknem jabłoni. Pochylona nad ikoną siedzi Anna Crisanti. Maluje szatę włoskiej Madonny z XIV wieku zwanej też Madonna di Costantinopoli, z ołtarza głównego kościoła San Nicola w Mola di Bari. Te same, śmiejące się oczy i jasne włosy, które zapamiętałam z czasów naszego wspólnego pobytu w liceum plastycznym w Krakowie. I, chociaż lat przybyło, a z nimi zmarszczek i parę kilogramów – to ta sama Ania! Wesoła, życzliwa i zatopiona w swej twórczości. Wstaje, uśmiecha się, wycierając ręce w malarski fartuch. Zamaskowane, (bo to czas pandemii) patrzymy obie na uśmiechającą się delikatnie Madonnę. To ikona z kręgu cypryjsko-bizantyńskiego, o typie ikonograficznym Galaktotrophousa (Matka Boska karmiąca) prawdopodobnie przywieziona z Konstantynopola.
Jak to się zaczęło, czy najpierw była miłość do sztuki włoskiej czy miłość do Włocha?
Najpierw do sztuki… Ucząc się w krakowskim liceum plastycznym, poznając sztukę włoską marzyłam, by pewnego dnia zobaczyć te cuda na własne oczy.
I udało Ci się poznać prawie całe Włochy i to jeszcze w czasach, gdy wyjazd poza Polskę graniczył z cudem.
Oj tak, to był cud. Jeszcze jako uczennica poznałam włoskiego studenta, który przyjechał do Polski. Był zachwycony postacią Jana Pawła II. Marzył, by zobaczyć kraj, w którym polski papież mieszkał i działał. Poznaliśmy się przez wspólnych znajomych. Tak się zaczęła nasza przyjaźń, potem miłość i wspólne życie… Początki były bardzo trudne… W moim domu nie było telefonu, listy szły długo i często były otwierane i niszczone (np. moczone w wodzie, która rozmazywała pisane atramentem litery). Luigi, bo tak nazywał się mój przyszły mąż, przyjeżdżał do Polski na każde wakacje. Ja mogłam tylko marzyć o wyjeździe do Włoch. Gdy nastał stan wojenny trudności z kontaktem były jeszcze większe. Listy do Luigiego pisałam sokiem z cebuli (widocznym po podgrzaniu), opisując sytuację w Polsce. Normalnym atramentem pisałam kilka typowych zdań, jakieś pozdrowienia, życzenia, itp.
A w jakim języku korespondowaliście?
Początkowo po angielsku. Ja jeszcze przed poznaniem Luigiego zaczęłam uczyć się włoskiego, więc stopniowo przechodziliśmy na włoski. Czasem zdarzały mi się językowe wpadki, gdy na przykład Luigi przesłał mi przez znajomego (pocztą w stanie wojennym było to niemożliwe) paczkę słodyczy, z dedykacją: „Accetta questo piccolo segno della nostra amicizia„ – przyjmij ten mały znak naszej przyjaźni”, którą ja przetłumaczyłam jako „siekierę” naszej przyjaźni, co bardzo mnie zaniepokoiło.
Długo trwała ta wasza „korespondencyjna miłość”?
Niestety długo, bo ponad cztery lata. Byłam bardzo młoda, a wtedy czas dłuży się jeszcze bardziej.
Gdy skończył się stan wojenny, a ja zdałam maturę, Luigiemu udało się wreszcie zaprosić mnie do Włoch, wysłał specjalne zaproszenie (bez tego wyjazd byłby niemożliwy!) i pozostało tylko załatwienie wizy. Pojechałam z mamą do Warszawy, do konsulatu włoskiego. Okazało się, że przed konsulatem trzeba stać w kolejce kilka dni, a wizę będę mogła dostać najwcześniej za dwa miesiące! A ja miałam zaproszenie na już i bilet na samolot w kieszeni, na moje pierwsze, włoskie wakacje!
Zostałaś w Polsce?
Wyobraź sobie, że przydarzyła mi się niezwykła historia. Z poznaną w kolejce koleżanką postanowiłyśmy pojechać do Ambasady Włoskiej! Nie miałyśmy pojęcia, gdzie się ta ambasada znajduje i czy nas tam w ogóle przyjmą.
Gdy dotarłyśmy w końcu na plac Dąbrowskiego, żaden z budynków nie miał wywieszonej flagi włoskiej, więc nie miałyśmy pojęcia, w którym z nich mieści się ambasada. Postanowiłyśmy spytać pana spacerującego z pieskiem. Pan ten okazał się cudzoziemcem i grzecznie, po angielsku wyjaśnił nam, gdzie się znajduje ambasada Włoch. Spytałam czy mówi po włosku, a gdy potwierdził domyśliłam się, że pewnie się orientuje, jak pracuje ambasada i jak mogłabym załatwić przyspieszenie wizy. Trochę ponarzekałam na opieszałą pracę konsulatu i gdy wyjaśniłam, jakie to „ważne sprawy rodzinne” przywiodły mnie do ambasady, miły pan ujęty moimi opowieściami postanowił pomóc. Okazało się bowiem, że rozmawiałam z samym Ambasadorem Włoch. Wizę otrzymałyśmy po dwóch dniach!
Niesamowita historia! Czyli mogłaś wyjechać do twojej krainy marzeń?
Tak! No i poznać rodzinę mojego chłopaka, jego kraj, przyjaciół! Na własne oczy zobaczyć te cuda, o jakich tylko czytałam i uczyłam się na lekcjach historii sztuki. Zaczęliśmy od zwiedzania Rzymu, potem objechaliśmy właściwie całe Włochy. Pożyczonym autem, autostopem, czym się tylko dało. Nie mogłam się nacieszyć! Z radości nauczyłam się nawet pływać i nurkować! Pojechaliśmy w Alpy. Wieczory w Dolomitach, gdy o zachodzie słońca góry zabarwiają się na złoto-czerwono zapamiętam do końca życia! Byłam zakochana, zachwycona otaczającym mnie pięknem i bardzo szczęśliwa
A było w ogóle coś, co ci się nie podobało?
Chyba byłam zbyt szczęśliwa, by zauważyć jakieś dysonanse, ale drażniło mnie na przykład, że koledzy Luigiego zamiast zwiedzać, oglądać, pływać wolą siedzieć w namiotach i grać w karty! Nie mogłam tego pojąć!
Wolność! Wydawało mi się, że wszystko we Włoszech jest tak urządzone, by ludzie byli szczęśliwi i by żyło im się wygodnie. Bardzo im tego zazdrościłam!
No i jaki jest ciąg dalszy tej piękne historii?
Na razie wspaniały! Luigi, z wykształcenia filozof, znalazł pracę w Krakowie jako nauczyciel profesorów akademickich przy Centrum Doskonalenia Języków Obcych dla Nauczycieli Akademickich. Jego uczniami było wielu wspaniałych profesorów krakowskich, w tym obecny prezydent Krakowa. Zachwycony naszym krajem, z wielką estymą dla Krakowa, naszych tradycji i religijności nie wyobrażał sobie powrotu do Włoch. Wspólnie otworzyliśmy także przy Rynku Głównym w Krakowie jedną z pierwszych pizzerii „Pizza al taglio”. W tym bardzo szczęśliwym dla nas czasie, znajomi i rodzina ciągle mówili, że powinnam wrócić do malowania. Szczęśliwym trafem zostałam zaproszona do włoskiej szkoły ikonograficznej w Seriate – dzisiaj Scuola Iconografica di Seriate. To była bardzo ekskluzywna szkoła, mogłam się uczyć w zamian za tłumaczenia, jakie miał wykonać Luigi dla tej szkoły. Był to wspaniały czas, wypełniony pracą twórczą, poznawaniem regionu, rozwijaniem umiejętności malarskich. Niedługo potem urodziło się nasze pierwsze dziecko – Francesco, na cześć św. Franciszka, a także, by sprawić radość rodzicom Luigiego, a zwłaszcza ojcu, który pochodził z Umbrii. Dziadkowie w niecały miesiąc od urodzenia dziecka przyjechali z Rzymu, by zobaczyć swego pierwszego wnuka. Po pięciu latach pojawił się nasz drugi syn – Dawid.
W jakim języku mówiliście do Francesca?
W obydwu! Luigi po włosku, ja po polsku. Poza tym Luigi pięknie śpiewał. Często brał gitarę i robił nam wspaniałe koncerty pieśni włoskich. Zarówno tych dla dzieci, religijnych, jak i tych wspaniałych tradycyjnych, których Włochy mają nieskończoną ilość. Tam dzieci zanim nauczą się mówić i chodzić, uczą się tańczyć i śpiewać. Francesco bardzo szybko zaczął i mówić i śpiewać.
A jakie włoskie tradycje udało Wam się przenieść na polski grunt, w tych nieciekawych latach osiemdziesiątych?
Przede wszystkim picie kawy. W rzymskim domu Luigiego był to rytuał. Sprowadziliśmy z Włoch prawdziwy ekspres! Było to coś zupełnie niezwykłego! Prawdziwe cappuccino w Krakowie! No i oczywiście budowanie szopki. Luigi tworzył z papieru skały, chłopcy ustawiali figurki. Towarzyszyła temu niezwykła atmosfera, wzmocniona włoską muzyką i potrawami, które uczyłam się przyrządzać od mojej włoskiej teściowej. Spory polityczne przy obiedzie też udało nam się przenieść na polski grunt! Gdy kończył się wspólny, rodzinny obiad – kończyły się kłótnie i wszyscy grzecznie pomagali przy sprzątaniu.
A co z malowaniem?
Musiałam na jakiś czas je odłożyć, tym bardziej, że urodziłam trzecie dziecko – córeczkę Marysię. Obiecałam sobie, że jak córka pójdzie do przedszkola, powrócę do moich obrazów. Niestety, gdy Marysia miała sześć lat, Luigi zmarł. Nagle zostałam sama, bez pracy i z trójką dzieci. Rodzina włoska i polska pomagały jak tylko potrafiły, ale było nam bardzo ciężko. I pewnego dnia Muzeum Narodowe w Krakowie zwróciło się do mnie o poprowadzenie warsztatów ikonograficznych. Ucieszyłam się bardzo! To było moje wielkie marzenie, ale równocześnie bałam się, czy potrafię kogoś nauczyć malować ikony. Na szczęście poradziłam sobie i od lat prowadzę takie warsztaty zarówno w muzeach jak i w domach kultury oraz prywatnie zarówno w Polsce i we Włoszech.
Ale sama też malujesz, przyjmujesz zamówienia na dawne obrazy włoskie oraz ikony?
Oczywiście! Malowanie, to mój kontakt z Bogiem, lek na smutek, chwila uspokojenia, wyciszenia i radości.
A „zamówienie życia”?
Myślę, że to jeszcze przede mną. Póki co, najbardziej jestem dumna z wielkiej ikony Mandylionu do ołtarza głównego o wymiarach – 2,5 x 2,5 m do kościoła w Wieliczce. Namalowałam go w trzy miesiące! Niezwykłym było natomiast zamówienie kopii ikony 1:1 z ołtarza kościoła w północnych Włoszech. Dzięki pracy twórczej, miłości do sztuki udało mi się odzyskać równowagę. Wyszłam ponownie za mąż, za Piotra również wdowca z trójką dzieci. Pracujemy teraz razem, dzieląc się wspólną pasją do ikon i sztuki. Piotr wykonuje deski, robi grunty i złocenia, a ja maluję. Oboje kochamy Włochy, gdzie mamy mnóstwo przyjaciół i właśnie planowaliśmy włoską podróż marzeń. Kupiliśmy przyczepę campingową i zamierzaliśmy objechać i zwiedzić każdy zakątek, lecz niestety pandemia pokrzyżowała nasze plany. Wielka miłość nigdy nie ustaje i wrócimy tam za rok.