Luigi Lo Cascio (ur. 1967) – jeden z najlepszych włoskich aktorów współczesnych, który stał się przez lata synonimem jakości i bezkompromisowości w kinie. Zdobywca dwóch „włoskich Oscarów”, czyli nagród David di Donatello (za debiut aktorski „Sto kroków” [2000] i „Zdrajcę” [2019]) oraz weneckiego Pucharu Volpi (za „Światło moich oczu”, 2001). W 2012 debiutował jako reżyser filmem „Miasto idealne”, w którym zagrał również główną rolę. Jego pierwsza powieść „Dla każdego wspomnienia kwiat” pojawiła się nakładem cenionego wydawnictwa Feltrinelli w 2018 roku. Jego działalność twórcza to nie tylko kino, ale też teatr, który tak naprawdę jest jego pierwszą miłością; to właśnie dla teatru porzucił studia na medycynie. Rolę życia, czyli rolę walczącego przeciwko mafii dziennikarza Peppina Impastato otrzymał właściwie przez fortunny zbieg okoliczności. Kiedy tylko może – czyta. Jedną z jego ulubionych książek jest zresztą ostatnia powieść w dorobku Witolda Gombrowicza, „Kosmos”. Film z jego udziałem, czyli „Lacci” w reżyserii Daniele Luchettiego (2020), otworzy tegoroczny MFF w Wenecji. Całość wywiadu będzie wkrótce na stronie internetowej Gazzetta Italia, a w tej części Lo Cascio opowiada przede wszystkim o swojej roli w „Zdrajcy” Marca Bellocchia – filmie, który podbił serca Polaków w momencie powrotu do sal kinowych po lockdownie spowodowanym pandemią Koronawirusa.
Po tak mocnym filmie jak „Sto kroków” nie byłam w stanie wyobrazić sobie pana w roli mafiosa. Nawet w „Zdrajcy” nie gra pan roli klasycznie pojętego członka mafii sycylijskiej, tylko tego, który atakuje jej struktury i współpracuje z włoskim wymiarem sprawiedliwości. Zresztą między filmem Marca Tullia Giordany a filmem Marca Bellocchia są pewne powiązania – w obydwu filmach na przykład pojawia się postać Gaetana Badalamenti.
Kino stwarza w widzu bardzo silną sugestię, więc jeśli jako aktor byłeś wiarygodny w danej roli, to wydaje się niemożliwe, żebyś później mógł przejść na drugą stronę. Jeśli wcieliłeś się w Impastato, jak możesz odgrywać teraz rolę mafiosa? W świecie teatru na przykład takie jednoznaczne myślenie zupełnie się nie sprawdza. Niegdyś Salvo Randone i Vittorio Gassman grali w teatrze Otella i Jaga. Każdego wieczora wymieniali się. W teatrze łatwo przejść z jednej strony na drugą. Jednego dnia jesteś „złem absolutnym”, a następnego wcielasz się w Romea czy Ryszarda III. W kinie widz łatwiej zapomina, że to wszystko, co widzi jest grą reprezentacji i nie oznacza wcale utożsamiania się z wartościami wyrażanych przez postać.
Wcielając się w Peppino Impastato, dobrze wiesz, że reprezentujesz określony sposób współodczuwania świata, określoną etykę.
Nawet gdybym nie zagrał Contorno, czyli mafiosa będącego jednak po stronie prawa, tylko po prostu kogoś powiązanego z mafią, to uczyniłbym to z taką samą dbałością i – w cudzysłowie – przyjemnością. Z czysto aktorskiego punktu widzenia działania artysty powinny ciążyć ku przemianom, metamorfozom i nie powinien on wydawać oceny moralnej swojej postaci. Ponieważ to aktorowi przeszkadza, paraliżuje go. Gdybym pomyślał – „No tak, Contorno to morderca” – postawiłbym się w opozycji do samego siebie. Każda postać, nawet najbardziej obrzydliwa, w momencie gdy aktor się za nią zabiera, zawiesza swój osąd moralny. W postaci Tottuccio Contorno było dla mnie bardzo atrakcyjne to, że mówił on w dialekcie z Palermo.
Dialekt jest bardzo ważnym aspektem filmu Bellocchia. To nie tylko opowieść o historii Włoch, ale też o włoskim języku. Jedna z najważniejszych sekwencji „Zdrajcy” związana jest z przesłuchaniem Contorna, który nie mówi po włosku, a uparcie w dialekcie, co spotyka się z niezrozumieniem prawników.
W filmie mówię szczególnym dialektem, którym mówią tylko Palermitanie. Już mieszkańcy Katanii czy nawet inni Sycylijczycy nie potrafią dobrze nim władać. To nie jest dialekt do nauki – albo potrafisz go używać, albo nie. Bellocchio widział mnie przede wszystkim w filmach i przedstawieniach teatralnych, w których mówię po włosku. Sprawdził mnie najpierw na castingu; bardzo dbał o autentyczność języka, który od razu prowadzi cię w stronę określonych ludzi, określonego stylu życia, typu rozważań. Po przesłuchaniu mnie uświadomił sobie, że mówię w tym dialekcie w sposób naturalny, powierzył mi także teksty filmu, kwestie dialogowe – czasem sam je tłumaczyłem na palermitański. Kiedy reżyser zrozumiał, komu w tych kwestiach może zaufać, okazał się niezwykle hojny. Pojawiło się zatem miejsca dla improwizacji, ponieważ dialekt składa się również z różnych idiolektów, przerw, powtarzających się zwrotów, bardzo szczególnych powiedzeń. Na przykład scena sprzedaży samochodu w Ameryce była mocno improwizowana, bardzo też „palermitańska” w aspekcie humoru i cieszę się, że jest w stanie rozbawić publiczność na całym świecie.
Filmy o mafii są bez wątpienia jedną ze specjalności włoskiej kinematografii. Wystarczy pomyśleć o serii politycznych kryminałów opartych na książkach Leonarda Sciascii i realizowanych przez takich twórców jak Elio Petri czy Francesco Rosi. Albo też o filmach z Michele Placido w latach 90. Co jest w tym temacie, że tak nieustannie przyciąga włoskich filmowców?
Historie o mafii są zawsze opowieściami o historii Włoch. Szczególnie odkąd stało się jasne, że nie jest to tylko problem regionu – w jego granicach rozgrywa się los całego narodu. Relacje mafii sycylijskiej są zarówno lokalne, jak i światowe, przeplatają się z historią polityczną i gospodarczą świata (ze Stanami Zjednoczonymi, Ameryką Łacińską itp.). Jak udowadnia nie tylko kino włoskie, ale również amerykańskie – opowieści o mafii są zawsze opowieściami ekstremalnymi, w których bohaterowie są prawdziwie szekspirowscy (powracają te same tematy: honor, zdrada, zbrodnia …). Tam, gdzie mamy do czynienia z tak okrutną i ohydną zbrodnią, która osiąga wyżyny przemocy, ale jednocześnie zachowane są w tym wszystkim wartości uważane za „święte”. Wszystko to sprawia, że te historie prowadzą do czegoś, co ma związek z mitem, z wielką tradycją epiki. Stają się interesujące zarówno z punktu widzenia historycznego, jak i ekspresyjnego.
Z Bellocchiem współpracował pan wcześniej przy „Witaj, nocy” (2003). Jak wyglądało spotkanie po ponad szesnastu latach? Czy Bellocchio się zmienił przez ten czas?
Byłem pod wielkim wrażeniem, widząc go ponownie po tylu latach, ponieważ wydawał mi się bardzo chłopięcy, odmłodzony wręcz. Ciekawość w stronę świata, którego nie znał, jak sam zresztą otwarcie deklarował – Bellocchio nie znał Sycylii, języka, opowieści o mafii. Ta chęć odkrywania sprawiała, że był bardzo ożywiony, na planie zawsze stał. Takie właśnie rysuje mi się wspomnienie, zawsze widziałem go w ruchu – idącego od kamery w stronę aktorów. Jakby go ogarnęła taka twórcza gorączka. Pamiętam, jak w „Witaj, nocy” spokojniej siedział przy swoim scenariuszu. Coś tam sobie zanotował, potem myślał. Ale teraz był bardziej gimnastyczny, jakby porwany przez taniec. Dał się ponieść temu dziwnemu entuzjazmowi, który odnajdziemy w całej tej niewiarygodnej wręcz historii.
Na koniec chciałbym spytać o to z jakim reżyserem z przeszłości chciałby pan zrobić film, gdyby było to możliwe?
Ciężko wybrać jednego. Elio Petri to reżyser, z którym ciekawie byłoby zrealizować film. Oczywiście także Pier Paolo Pasolini. A z amerykańskiego kina marzeniem byłoby pracować ze Stanleyem Kubrickiem i możliwość nakręcenia takiego filmu jak „Oczy szeroko zamknięte” i zagrania roli Toma Cruise’a.