Absolwentka Wydziału Malarstwa Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. W latach 2000-2016 mieszkała we Włoszech z mężem Giovannim i synem Dino, urodzonym w Modenie. Obecnie mieszka w Polsce, a jej obrazy, przesycone włoskimi motywami, są dostępne w warszawskiej GaleriaArt.pl
Twoje pierwsze wspomnienia z Włoch?
Niesamowity zapach! Od wczesnego dzieciństwa częstoodwiedzałam we Włoszech ciotki i wujków. Największe wrażenie zrobił na mnie tamtejszy zapach: mieszkanka nadmorskiego powietrza i roślin z zapachami kawy, pączków, jedzenia, przypraw i oczywiście suszącego się prania, rozwieszonego wszędzie.
Jak zostałaś Włoszką?
W roku 1998 r. spędzałam wakacje we Włoszech. Na plaży w Sirolo, w regionie Marche, prowincji Ankony, młody Włoch zapytał mnie o godzinę. I tak banalnie poznaliśmy się z Giovannim, moim obecnym mężem. Okazało się, że jego wuj z Bolonii, chirurg, wcześniej operował mojego wuja, a kuzynka jest najlepszą przyjaciółką Cristiny, córki mojej cioci, która w latach pięćdziesiątych wyszła za Włocha i pracowała na uniwersytecie, na wydziale romanistyki. Ślub wzięliśmy w Falconara Marittima, przyjęcie odbyło się w nadmorskiej miejscowości Portonovo, z menu złożonym oczywiście z ryb, skorupiaków i owoców morza.
Początki włoskiego życia?
W związku z pracą męża, który jest finansistą, często się przeprowadzaliśmy. Najpierw mieszkaliśmy w Conegliano Veneto, w prowincji Treviso. To był ostatni rok moich studiów w warszawskiej ASP. Jako temat pracy dyplomowej zaproponowałam „Portret miasteczka włoskiego”; socjologiczno-architektoniczne przedstawienie Conegliano, z budynkami, architekturą, tradycjami, a co najważniejsze, z portretami ludzi, oddającymi zarówno ich fizjonomie jak i ich charaktery. Co miesiąc jeździłam autokarem na korekty do promotora, prof. Krzysztofa Wachowiaka. Ponad 30 godzin w jedną stronę, z ryzykiem zatrzymania obrazów na granicy. Mimo to dyplom był dla mnie olbrzymią radością. Godzinami malowałam, siedziałam w miejscowej bibliotece, wyszukując i tłumacząc ciekawostki na temat miasteczka. Wysiłek się opłacił, bo uzyskałam dyplom z wyróżnieniem i otrzymałam za niego nagrodę im. Ewy Tomaszewskiej i ZPAP Okręgu Warszawskiego.
Pierwsze oczarowanie?
Moją ulubioną porą dnia był czas sjesty. Do dziś w mniejszych miasteczkach Włoch, po obiedzie, około trzynastej, życie zastyga. Zapada kompletna cisza. Wszystkie okiennice są pozamykane, ludzie odpoczywają, wyłączają telefony. Sklepy i biura mają przerwę. Ja wtedy wymykałam się i byłam w mieście całkiem sama. Obchodziłam te opustoszałe uliczki, podglądałam każdy zakamarek, robiłam zdjęcia i czerpałam inspiracje do tego, czego szukałam w swoich obrazach: spokoju, wyciszenia, kontemplacji.
Często malujesz motyw schodów.
W większości regionów Włoch nie jest płasko, schody są typowym elementem krajobrazu. W Conegliano, przy Piazza Cima, schody wznosiły się do Teatro Accademia; kamienne, rozłożyste, jasne, rozświetlone słońcem. Motyw schodów ma dla mnie wymiar symboliczny, bo oddaje naturę Włochów, którzy wstają rano w pełnej gotowości do nowego dnia, żeby nie stać w miejscu, iść do przodu, dalej, wyżej. A mimo to potrafią tak wspaniale celebrować swoje tradycje.
A skąd motyw szachownicy?
Co roku w październiku w Conegliano obchodzi się święto „Dama Castellana”. W rocznicę legendarnej XIII-wiecznej bitwy, na wielkim placu Cima, ustawiana jest olbrzymia szachownica. Monumentalna, w dzień zalana słońcem, nocą oświetlona. Zamiast pionków poruszają się po niej żywi ludzie, w renesansowych kostiumach, mieszkańcy miasta, zaproszeni goście, celebryci. Istny teatr, nie miasto tylko scenografia i aktorzy. Śmiało mogę powiedzieć, że przez te półtora roku mieszkałam w teatrze, a z tej cudownej stylizacji powstało mi w głowie mnóstwo kompozycji i zrobiłam szkice obrazów, do których wracam cały czas. Na tej samej szachownicy świętowane jest także „Festa dell’uva” – „Święto winogron”. We wrześniu obchodzi się je w całych Włoszech. W Conegliano nazywa się ono „Gra do ostatniego kieliszka”, bo zamiast pionkami gra się na szachownicy kieliszkami z białym i czerwonym winem, które oczywiście jest obficie degustowane.
A twoje arlekiny i pierroty?
Mieszkając nieopodal Wenecji pokochałam karnawał: tłumy w maskach, z pomalowanymi twarzami, w strojach arlekinów, błaznów, pierrotów, w renesansowych sukniach. Moim zdaniem ludzie z regionu Wenecji Euganejskiej teatr mają we krwi. „Są urodzonymi aktorami” jak pisał Guido Piovene. Inscenizacja przychodzi im naturalnie, jakby żadnego wysiłku w to nie wkładali. Uwielbiają się przebrać, gestykulować, wszyscy uczestnicy wchodzą w role, żywiołowo odgrywają postacie i sceny, poruszają się z gracją epoki, mają wielkie poczucie estetyki. Dla mnie to kopalnia inspiracji malarskich.
Wszechobecny na twoich obrazach są również arkady.
Mieszkając w Bolonii, fotografowałam i szkicowałam arkady. Jest ich tam mnóstwo, a moje ulubione są w Bazylika Santo Stefano, złożonej z kompleksu 7 kościołów. O każdej porze znajdowałam tam spokój i ciszę do kontemplacji. Uwielbiam malować te zachwycające kontrasty, utworzone z cieni i z powierzchni rozżarzonych słońcem. Podobnie jak włoskie podłogi z kamienia, o różnych kolorach i wzorach geometrycznych, kiedy światło pada na nie z dwóch stron i tworzy efekty. Skomentuj jeszcze swoje ptaki i lalki. Ptaki są w moich obrazach symbolem ulotności chwili, potrzeby wolności, ucieczki. Przysiadają na moment i trzeba to uwiecznić, bo zaraz odlecą i już ich nie będzie. Pojawiają się w moich martwych naturach, ujęciach architektury, w portretach, by je ożywić. Lalki to reminiscencje z muzeum, zabytkowych stu- i dwustuletnich lalek w Sirolo. Byłam pod wrażeniem ich zindywidualizowanych twarzy, oddających ludzkie emocje, ich strojów, fryzur z ludzkich włosów. Stały się tematem wielu moich obrazów, podobnie jak wizerunek Pinokia.
Skoro mowa o ptakach, to pasjonuje cię też śpiew i włoska muzyka?
Włosi chętnie śpiewają. Mój mąż jest rozśpiewany, jak to Włoch, ja od dzieciństwa gram na pianinie, więc odkąd jesteśmy razem dużo śpiewamy. Oboje uwielbiamy repertuar operowy. Tworzymy też własne kompozycje i nagrywamy je sobie dla własnej przyjemności. Jest to nasza wspólna pasja. Kiedy gram i śpiewam, jestem w innym świecie.
A włoska kuchnia?
Uwielbiam! Mieszkaliśmy przez trzy lata w Falconara Marittima koło Ankony, w domu rodzinnym mojego męża. Dużym, stuletnim, o bordowych ścianach. Stał na wzgórzu, otoczony drzewami oliwnymi uprawianymi w sposób ekologiczny. Mój teść Luciano posadził je, żeby korzenie umacniały zbocza. Był rok wielkiego urodzaju. Więc zebraliśmy oliwki w tradycyjny sposób, na rozłożone siatki, wchodząc na drzewka i potrząsając nimi. W okolicznej olejarni wycisnęliśmy z nich na zimno oliwę, która okazała się najlepszą, jaką kiedykolwiek jedliśmy. Cała włoska rodzina była zachwycona, a zapas wystarczył na rok. Taka oliwa, troszeczkę parmezanu czy pecorino, świeże oregano, dobry chleb, spaghetti, wino – wystarczy, żeby człowiek był szczęśliwy.
Tęsknisz w Polsce za włoskim życiem?
Brakuje mi włoskiego światła, słońca, kontrastów do obrazów. Przywiozłam z Włoch inspiracje, mnóstwo szkiców, ale tu w Polsce, bez tego światła, nie jest łatwo odtwarzać tamten świat.
Foto: prywatne archiwum artystki