Jerzy Gruza to twórca wielowymiarowy. Zaczynał jako reżyser przedstawień Teatru Telewizji, później były popularne seriale, m.in. „Wojna domowa” (1965) oraz legendarna seria o „Czterdziestolatku” (1974, 1993). To także reżyser filmów fabularnych: „Dzięcioł” (1970), „Przeprowadzka” (1972), „Motylem jestem, czyli romans 40-latka” (1976). Od 1983 był dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni, gdzie wyreżyserował wielkie przeboje musicalowe, wśród których „Skrzypek na dachu” (1984), który na polskiej scenie pojawił się po raz pierwszy. Gruza to również autor książek „40 lat minęło jak jeden dzień” (1998), „Człowiek z wieszakiem. Życie zawodowe i towarzyskie” (2003). Podczas gali 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni odebrał Platynowe Lwy za całokształt twórczości i rozbawił publiczność swoją błyskotliwą przemową.
Możemy powiedzieć “człowiek renesansu”, gdyż jakiejkolwiek dziedziny by się nie podjął, odnosił sukces. Sam Mistrz stwierdził, że trudno mu zaszufladkować samego siebie.
Czy jeszcze czymś nas Pan zaskoczy?
Zrobiłem szereg seriali, które w sposób karykaturalny i zabawny ukazują nasze wady, a teraz chyba trochę ciężko byłoby mi coś nakręcić. Musiałbym się opowiedzieć po którejś ze stron, a ja raczej należę do sceptyków i narzekaczy, i to mogłoby się nie spodobać. W tym momencie, jeżeli coś się robi, to z miejsca jest to nacechowane politycznie. W czasie mojej pracy musiałem walczyć z partyjnością, z komuną, z biurokracją, ale miałem jeden obóz do walki czy do zabawnego lub dramatycznego traktowania, dzisiaj jest to o wiele trudniejsze. Z drugiej strony, nie mogę się powstrzymać, żeby nie opisywać tego, co mnie drażni i śmieszy. Mam wiele tekstów obrazujących podsłuchane rozmowy, spotkania, dialogi młodzieżowe i chciałbym to wydać.
Czy możemy w jakiś sposób ocalić kulturę i uchronić ją od ciągłego upolityczniania?
Jestem dosyć sceptyczny, jeśli chodzi o współczesną działalność muzyczną i filmową. Nie wierzę, żeby kultura w tej chwili coś zdziałała. Jest taka wielka szybkość w tworzeniu i w rezultacie ogromna ilość badziewia, które nas zasypuje, że nie sposób dostrzec, co jest naprawdę wartościowe. Prawdziwe perełki giną pod lawiną bezsensownego i marnego szumu.
Przejdźmy w takim razie do klasyki. Są wśród włoskich twórców tacy, którzy stali się dla Pana inspiracją?
Żaden twórca nie może pominąć klasyki kina włoskiego ani włoskiej kultury. Byłem pod dużym wrażeniem neorealizmu włoskiego i fantastycznych filmów takich jak „Ladri di biciclette”, „Miracolo a Milano”, „La terra trema”. Dzięki profesorowi Jerzemu Toeplitzowi studenci filmówki mieli bezpośredni kontakt z twórcami i producentami, przeżywaliśmy te dzieła nie tylko artystycznie, ale również bardzo osobiście. Byłem pod dużym wrażeniem gatunkowym tych filmów, wpłynęły na to, co myślałem i co chciałem robić. Współczesność włoska, fakty z życia politycznego i publicznego były niezwykle inspirujące. Nie można przejść przez życie nie będąc pod wpływem włoskiej kultury, społeczeństwa i tego, co się tam działo.
Literatura polska jest również bardzo nasycona włoskością, od klasyki począwszy, kończąc na najnowszych publikacjach. Wielcy pisarze polscy, Iwaszkiewicz czy Herling-Grudziński, wspaniale opisywali Włochy. Wspomnienia Iwaszkiewicza o Sycylii czy o Neapolu bogate są w tak szczegółowe i precyzyjne opisy, że książki mogłyby posłużyć za przewodnik turystyczny.
Trzeba jednak dodać, że dzieła obrazujące i opisujące kulturę i sztukę włoską kreują duże oczekiwania, które w zderzeniu z rzeczywistością trudno jest zaspokoić – tak przynajmniej było w moim przypadku. Dlatego uważam, że lepiej nie jeździć do kraju, który się podziwia albo trzeba tam pojechać i zamieszkać.
Włoskie podróże były rozczarowaniem?
Turystyczne doświadczenia są zabawne, czasem dramatyczne, ale jednocześnie miałkie. Nic mi specjalnie nie dało to, że ja coś zobaczyłem na własne oczy. Moje wyobrażenie, fikcja stwarzana przez filmy, literaturę, opowiadania innych lepiej na mnie działają niż osobiste doświadczenia. Mam trzy takie włoskie opowieści, które doskonale obrazują to, o czym mówię i utwierdzają mnie w przekonaniu, że lepiej unikać podróży do uwielbianych miejsc.
Mediolan
Do Włoch pojechałem po skończeniu szkoły filmowej z bagażem wiedzy i z głową pełną obrazów filmowych. Ponieważ nie mówiłem po włosku, po przekroczeniu granicy kupiłem gazetę „Il Popolo” i zacząłem uczyć się języka. Na podstawie kilku słów, które wyczytałem targowałem się o cenę, negocjowałem wybór lepszego pokoju w hotelu i radziłem sobie lepiej niż kolega, który ponoć znał język doskonale. W Mediolanie poszedłem na Piazza del Duomo, żeby zobaczyć katedrę. Stanąłem na placu i nagle znalazłem się pomiędzy dwiema grupami wymieniającymi między sobą slogany polityczne. W ogóle się nie odzywałem, bo nie rozumiałem ani słowa z ich okrzyków, a oni brali mnie chyba za Włocha, który nie chce ujawnić swoich poglądów. Z potrzasku wyrwał mnie przyjaciel i mogłem spokojnie pójść zobaczyć „Ostatnią Wieczerzę” Leonarda Da Vinci, która nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Wracając do punktu wyjściowego: to, co widziałem na reprodukcjach, było dla mnie o wiele większym przeżyciem niż oryginalne dzieło.
Highway to hell
Kierowca, z którym podróżowaliśmy zawsze tankował w ostatnim momencie. Za każdym razem paliła się kontrolka, a on jechał dalej. Ostatecznie skończyliśmy z pustym bakiem na autostradzie. Za karę wysłaliśmy winowajcę z kanistrem na przymusowy spacer po paliwo. Na horyzoncie było widać jedynie siną dal, więc nasz nieszczęśnik miał czas, aby przemyśleć swoje postępowanie podczas wędrówki do celu. Kiedy na niego czekaliśmy podjechała policja. Wyjaśniliśmy całą historię, ja dodałem moją łamaną włoszczyzną, zaczerpniętą rzecz jasna z gazety „Il Popolo”, że to taki stary, zmęczony człowiek. Chytrze pomyślałem, że uprzejmie podjadą i go podwiozą. A oni, patrząc na nas młodych, spytali ze zdziwieniem dlaczego właściwie to nie my poszliśmy po benzynę?
Rzym
Czasami przychodzi nam do głowy, żeby spędzić ostatni dzień roku za granicą, na placu, razem z milionem innych osób. W wyobrażeniu medialnym to jest sielanka i szampańska zabawa, a w rzeczywistości to pijany tłum, potłuczone butelki i huk petard. Mam podobne doświadczenia z Włoch, to była tragedia. Sylwester w Rzymie, wiecznym i słonecznym mieście uznaliśmy początkowo za doskonały pomysł. Przyjechaliśmy na miejsce, a tam zawierucha, śnieg, ziąb. Okna w hotelu, w którym zarezerwowaliśmy nasz pokój z widokiem, wychodziły na budynek naprzeciwko. Nie spodziewaliśmy się oczywiście Kopuły Bazyliki Św. Piotra, ale żeby klimatyzator? To nas absolutnie nie zraziło, elegancko ubrani wyruszyliśmy na plac przy Schodach Hiszpańskich. Przywitał nas dziki tłum, pełne restauracje i bary, cudem udało nam się znaleźć jakiś wolny stolik w pękającym w szwach lokalu. Przez cały wieczór, na długo przed północą, słychać było wybuchy petard rzucanych gdzie popadnie. Moją uwagę przykuł zwłaszcza jeden szaleniec, który co chwilę wyciągał to z jednej, to z drugiej kieszeni petardy, rzucając je obok siebie. Był jak zahipnotyzowany. Bardzo chciałem się dowiedzieć, jaki miał w tym cel, ale nie udało mi się z nim porozmawiać. Po północy zmarznięci i z przytępionym od wybuchów słuchem, poszliśmy do metra dzierżąc w ręku szampana, którego z nadmiaru wrażeń nie zdążyliśmy wypić. W pewnym momencie policjant wyrwał mi z rąk butelkę i wyjaśnił, że w metrze nie wolno pić. W ten sposób nie wznieśliśmy nawet toastu na cześć nowego roku i naszego genialnego pomysłu, żeby spędzić go w Rzymie.
Mawiają, że pierwszy dzień roku wpływa na pozostałe 364, dlatego 1 stycznia postanowiliśmy zjeść dobrą włoską kolację w jednej z ekskluzywnych restauracji na Via Veneto. Byłem bardzo głodny i w oczekiwaniu na smakowite dania sięgnąłem po niezbyt świeżą foccacię. Przy pierwszym kęsie połamałem sobie jedynkę. Tak skończył się mój niezapomniany sylwester. Podsumowując: zimno, wybuchy petard, nieświeże pieczywo i połamany ząb. Wyglądałem jak menel z Pragi Południe, a nie jak Mastroianni z filmu „Rozwód po włosku”.