Czekając na premierę ostatniego filmu Nanniego Morettiego Habemus Papam byłam ciekawa, jak zostanie on przyjęty w Polsce. Z jednej strony wiedziałam, że reżyser Pokoju syna i Kajmana nie zawiedzie, z drugiej jednak obawiałam się reakcji, jakie obraz ten może wywołać wśród polskiej publiczności. Kontrowersyjność Morettiego, który w ostatnich miesiącach przypomniał nam o sobie jako przewodniczący jury na Festiwalu Filmowym w Cannes, jest niepodważalna i nie bez powodu mówi się, że można go albo uwielbiać albo nienawidzić. W dodatku temat, który podjął w Habemus Papam oraz sposób konfrontacji tej drażliwej kwestii, spowodował podzielenie się polskiej widowni na dwa obozy. I tak, jedna część uznała film za antykościelny i wyśmiewający wielkiego Polaka, Jana Pawła II; druga natomiast odebrała go jako ciepłą historię o człowieku, który najnormalniej w świecie nie czuł się na siłach by stawić czoła wyzwaniu, jakie postawił przed nim los. Jedno jest pewne: Nanni Moretti z pewnością nie miał złych intencji, podszedł do tematu, jak w każdym innym filmie, z dystansem i przymrużeniem oka. Trudno się jednak dziwić reakcjom przeciętnego polskiego widza: Moretti w interpretacji łatwy nie jest, a jego kino przepełniają metafory, symbole i nierzadko fantasmagorie. Zanim więc zdecydujecie się obejrzeć którykolwiek z jego filmów, należałoby najpierw dowiedzieć się czegoś o nim samym, gdyż Moretti sam w sobie jest postacią tak złożoną i skomplikowaną, że jego kino to często autokreacja. Jak sam przyznaje, jego celem jest robić ciągle ten sam film, ale za każdym razem lepiej. Nadając bohaterom swoje cechy, Moretti walczy z własnymi słabościami, wyśmiewa je, tworząc coś na kształt psychoanalizy. Pojawiające się we wszystkich filmach te same motywy: polityka, sport, dzieciństwo, manie i obsesje, ludzka psychika, tylko potwierdzają tę tezę. Powracając jednak do Habemus papam, reżyser użył tu kilku chwytów, mających na celu sprawdzenie na ile widz potraktuje to dzieło filmowe w sposób dosłowny, na ile zaś symbolicznie. Gra rozpoczyna się już na poziomie tytułu, który oznajmia wyraźnie „mamy papieża”. Dopiero na samym końcu okazuje się, że Moretti przez cały film blefował, ukazując nam postać zwykłego człowieka postawionego przed niezwykle trudnym wyborem. Bohater, w którego wcielił się Michel Piccoli (do złudzenia przypominający Jana Pawła II) poddaje się swoistej psychoanalizie, by poznać samego siebie, swoje pragnienia i lęki. Okazuje się, że tłumione emocje i prawdziwa natura niedoszłego papieża są zupełnie sprzeczne z drogą, którą zmierza aż do tego momentu. Moretti daje nam tym samym do zrozumienia, że jesteśmy tylko ludźmi, i niezależnie od tego, kim jesteśmy, zawsze mamy prawo zatrzymać się i przemyśleć nasze życie, by móc żyć w zgodzie z samym sobą. Reżyser poruszył kwestię bardzo delikatną – chodzi o przedłożenie aktorstwa nad służbę Bogu. Nie byłabym jednak zbyt surowa w osądzaniu bohatera czy Morettiego. Chodzi raczej o to, że każdy nasz życiowy wybór powinien być mądry i zgodny z naszym sumieniem, i tak też należy rozumieć przekaz tego filmu.