Po raz pierwszy do włoskiej Kalabrii przyjechałam z Bolonii autobusem. W ten oto sposób miałam możliwość podziwiać w drodze zarówno zachód, jak i wschód słońca. Przejechaliśmy, od Rimini w dół, po obcasie włoskiego buta wprost w objęcia dawnej Magna Grecia. Wśród zaspanych pasażerów byłam wówczas jedynym obcokrajowcem, ale w zasadzie nie miało to znaczenia. Najpiękniejsza, bo o wschodzie słońca, okazała się Apulia, którą przecięliśmy wzdłuż jak plaster miękkiego sera. Stojące przy drodze, jakby rozsypane od niechcenia, przypadkowo, niszczejące pojedyncze trulli – stożkowe domostwa liczące ponad 2000 lat – pobudzały wyobraźnię i przywoływały obrazy, trochę wymyślone, czasów ich świetności. Mimowolnie odwracałam za nimi głowę, aż znikały zupełnie z pola widzenia.
Gdy przejeżdżaliśmy wzdłuż wybrzeża, promienie budzącego się słońca odbijały się od morskiej tafli, rażąc w oczy. Mimo że było jeszcze bardzo wcześnie, za każdym razem, gdy otwierały się drzwi, przez które wysiadali kolejni podróżni, do środka klimatyzowanego pojazdu wpadało ciepłe, otulające powietrze pachnące pełnią lata. Gdy w końcu dotarliśmy do celu, w Corigliano Calabro, niewielkiej miejscowości położonej w prowincji Cosenza, rozpoczynał się kolejny zwykły dzień. Wesoły gwar przeplatał się z odgłosem uderzanych o siebie filiżanek i rytmicznym mieszaniem malutkiej, aromatycznej kawy. Rogaliki, ciambelle, bomboloni i inne słodkości na wielkiej blasze wyciągano z pieca i układano na oszklonej ladzie. We Włoszech śniadanie na słodko to przyjemność, na którą zasługujemy, bo w końcu dzień, aby dopisywało nam szczęście, należy rozpocząć dobrą myślą (czarną kawą i odrobiną słodyczy!) – zwłaszcza na południu Italii, gdzie wszystko, od krajobrazów po kuchnię, wydaje się pomnażać swoje oddziaływanie na zmysły.
Poznawanie codzienności
W miejscowościach takich jak Corigliano nie zwiedza się, a poznaje codzienność, a zamiast przewodników słucha się historii opowiadanych przez lokalnych mieszkańców, którzy z entuzjazmem wskazują ukryte, niewidoczne na pierwszy rzut oka przejścia między wiekowymi murami, z których droga prowadzi często na piękny plac, będący tarasem widokowym lub uroczy, zaciszny dziedziniec. W małych miasteczkach południa trudno natknąć się na turystów innej narodowości niż włoska, a latem, zwłaszcza w weekendy, gdy miejscowi odpoczywają nad morzem, wydają się one być zupełnie puste.
W rzeczywistości Corigliano Calabro to usytuowana na wzgórzu historyczna część miasta, z której niektórzy mieszkańcy, zwykle młodsze pokolenia, przenieśli się do tej nowocześniejszej, Corigliano Scalo, położonej bliżej wybrzeża. Stare miasteczka Kalabrii wzniesione na szczytach wzgórz przypominają pełne tajemnic twierdze, które zwiedza się w milczeniu, wsłuchując w odgłosy żyjącego w swoim rytmie miasta, jak opowieści staruszka, którego darzymy wielkim szacunkiem. W Corigliano Calabro, nad domostwami wzniesionymi jedne przy drugich jak solidne, kamienne domino, góruje zamek książęcy, a miejscowi opowiadają o nim z dumą i nieskrywanym, zupełnie naturalnym zapałem. Budowla wzniesiona została w wieku XI z polecenia Roberta Guiscarda jako forteca strażnicza, z której z powodzeniem można było nadzorować całą okolicę. Następnie, przez stulecia twierdza przechodziła z rąk do rąk wielmożnych rodzin (Sanseverino, Saluzzo, Campagna), których stała się siedzibą. Ich herby obecnie można podziwiać zawieszone nad bramą otoczonego fosą zamku. Potężne, odrestaurowane mury skrywają uroczy dziedziniec, niewielką kaplicę, piękne korytarze i starannie wyposażone komnaty, zupełnie jakby prawowici właściciele wciąż je zamieszkiwali. Sala balowa nazywana jest także salą luster, a jej sufit, oprócz wyjątkowych żyrandoli, zdobi fresk „Palcoscenico della vita” autorstwa Ignazia Perricciego. Dzieło to, mające dać złudzenie trójwymiarowości, przedstawia rozgwieżdżone niebo i postacie machające z balkonu ku zadzierającym głowę zwiedzającym. Wąskie, kręte schody prowadzą z kolei na jedną z wież, z której można podziwiać miedziane dachy domostw, lśniącą w promieniach zachodzącego słońca kopułę kościoła św. Antoniego, prowadzącą ku miasteczku drogę, która wydaje się być zaledwie cienką, rozrzuconą ot tak nicią, i rozległe wybrzeże, oddalone o jedynie kilka kilometrów. Spoglądając z wieży wydaje się, że można zamknąć w dłoni całą okolicę, a wąskie uliczki w starej części miasta przypominają ciasne przerwy między książkami w wielkiej bibliotece. Później, spacerując znów w dół, odkrywa się ciche zaułki, jakby obnażając miasteczko z niewidzialnych warstw, i delektuje się ciszą upalnego popołudnia, podczas gdy większość mieszkańców odpoczywa nad morzem w pobliskiej Marina di Schiavonea, gdzie latem przenosi się życie miejscowych.
Mijamy, ukryty wśród kamienic niewielki kościółek św. Klary, aby wąskim przejściem, nie wiadomo kiedy znaleźć się na ulicy XXVI Maggio. Tam wchodzimy na XV-wieczny most Ponte Canale, wybudowany tuż nad pnącą się w górę via Roma. Niegdyś pełnił on rolę akweduktu, który doprowadzał wodę do najważniejszych placów w mieście. Obecnie przystając na środku mostu możemy podziwiać jak w oddali, na cienkiej linii horyzontu morze spotyka się z niebem o takim samym kolorze. Wcześniej jednak przed nami rozciąga się falujące pole miedzianych i brązowych dachówek starych kamienic, między którymi, gdzieniegdzie wystają krzywe kominy z kamienia. Zgubić się nie sposób, a gdy w końcu docieramy do via Villa Margherita, nogi dają o sobie znać jak po miłej wspinaczce. Stamtąd już tylko kilka minut jazdy samochodem dzieli nas od Corigliano Scalo, tętniącego życiem wybrzeża oraz portu. Postanawiamy zostać jeszcze chwilę, dumając. W czasach niemal wszechobecnego przepychu, często najbardziej urzeka nas prostota, a nieodkryte miasteczka południowych Włoch są jak ciche oazy, które zwiedza się z wolna, spacerując, jak spokojne muzea pod gołym niebem, w których nigdy nie zabraknie biletów, a życzliwi przyjezdni, umiejący z należytym szacunkiem wtopić się w tę kojącą codzienność, zawsze witani są z otwartymi ramionami i zastawionym stołem.