Scena trzecia: EPILOG – Pokój, łoże, a na nim leżący człowiek: to Krzysztof Kolumb, samotny, opuszczony przez wszystkich, zmęczony i chory. Promienie światła zapalają się nad jego głową. Rozbrzmiewają dźwięki muzyki. Jesteśmy w Valladolid w Hiszpanii. Jest dzień 26 maja roku 1506.
KOLUMB: (Podnosząc się z trudem) A teraz znów plotka, że jestem ponoć synem Giovanniego Battisty Cibo z Genui; syn papieża! (Śmieje się) Ja synem Innocentego VIII! (Znów zaczyna się śmiać) Czegóż to ja jeszcze nie słyszałem na swój temat! Na przykład że szykując się do pierwszej podróży ponoć korzystałem z pochodzącej z 1485 roku mapy pewnego tureckiego kartografa o imieniu Pivirei lub Klivirej…, nie przypominam sobie teraz, na której zostały już naszkicowane i opisane nowe ziemie. Cóż! Dajmy spokój, lepiej się uśmiechnąć… Mógłbym przyznać jedynie, że do przedsięwzięcia pierwszej podróży natchnął mnie Marco Polo; po tym jak przeczytałem jego “Opisanie świata”; to tak! (Długa przerwa) Mój brat Bartolomeo, mój ojciec Domenico, moja matka Susanna, moja żona Felipa, moja przyjaciółka Beatriz, mój syn Fernando, moje przygody na morzu – dziś wszystko wydaje mi się daremne, tak jak daremne jest życie! (Muzyka cichnie) Ożeniłem się z Felipą, ponieważ ją kochałem, ale później w rzeczywistości żyłem obok Beatriz. Zdobyłem niewyobrażalne bogactwa dla Hiszpanii, a umieram w nędzy. Odkryłem nową ziemię, prawie raj, a musiałem go opuścić i pozwolić innym w nim zamieszkać. (Przerwa) Jeśli się jednak dobrze zastanowić, była w moim życiu rzecz trwała, prawdziwa i piękna: Miłość. Uczucie Miłości! Wyżalę się więc! (Długa przerwa) Król Ferdynand przyjął mnie chłodno po moim powrocie do Hiszpanii, po tym jak przeszedłem również długą chorobę podczas mojej ostatniej podróży, to on sprawił, że zacząłem rozważać sens życia, potępieńczo go szukać, stawiać sobie pewne zadania. I tak oto pod tym wpływem zacząłem unikać innych zamykając się w paradoksalnym odosobnieniu. I zatrzymałem się, aby rozważać marność i nicość wszelkich spraw. Wynik jest taki, że teraz jestem tutaj sam, zapomniany przez wszystkich, w ciężkiej sytuacji materialnej, wyniszczony fizycznie i moralnie; tutaj w Valladolid, gdzie nie pozostaje mi nic prócz śmierci, miejmy nadzieję, w stanie łaski Bożej. Tak, gdyż Bóg, biedak, nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Wina leży całkowicie po stronie Życia. Bo takie jest Życie. Ono jest jak piękna pani: wzbudza twój zapał, uwodzi cię, ekscytuje, daje nadzieję, a potem, gdy najmniej się tego spodziewasz, pozostawia cię… przynajmniej pozostawia cię sobie samemu. Także moja matka, która wydała mnie na świat, tak jak i Życie, pozostawiła mnie, być może aby podążyć za swoją matką w zaświaty. Słowem Życie to piękna obietnica, która prędzej czy później cię rozczaruje. Sądzę jednak, że gdybyśmy się częściej przypatrywali, zamiast tylko widzieć, to, kto wie, być może nie narażalibyśmy się na pewne rozczarowania, na pewne niespodzianki. Naprawdę byłem osobą pełną zapału życia, bardzo ciekawą, bardzo silną, a jednak w pewnej chwili – mimo że z pewnym opóźnieniem i może z odrobiną łagodności, w porównaniu do tłumu innych istot ludzkich – życie w końcu na mnie spadło w całej swojej brutalności i oznajmiło mi, że mój czas upłynął. Mam na karku siedemdziesiąt długich lat, jest wiosna, pora kiedy cała przyroda się budzi, a ja powinienem zasnąć oddając się Śmierci? Kiedy na morzu zmierzałem ku nieznanemu pewnego dnia – przypominam sobie – poczułem, że Śmierć musi być trochę jak cel mojej podróży. I rzeczywiście, czy to bliska czy daleka, była przede mną i na mnie czekała. Jednak nawet wówczas, gdy tylko na horyzoncie pojawiał się ląd, chciałem się łudzić i pokładałem nadzieję w kolejnych wybrzeżach, w nieskończonym świecie z niekończącymi się celami. Wiedziałem jednak, że świat to kula, że świat jest skończony. Po opłynięciu go wraca się do punktu wyjścia: tak jak w Życiu które, w chwili Śmierci, w pewnym sensie prowadzi cię do ponownych narodzin. Tak więc rzuciłem wyzwanie i Życiu, i Śmierci, moim możliwościom i nieznanemu jednocześnie! “Jednakże człowiek taki jak ja, w służbie Hiszpanii, w służbie całego świata, nie może umrzeć, nie powinien umrzeć, nigdy nie umrze!” powtarzałem sobie. Tymczasem jestem tutaj pozbawiony sił, woli, stary i umierający. Czuję, że ten pokój, to łoże, te tkaniny z czerwonego aksamitu staną się nieuchronnie moją mogiłą. Uwięziony w tych murach, z dala od mojego oceanu, będę musiał tutaj zostawić ten mój świat – sam, opuszczony przez wszystkich. Mój stosunek do rzeczywistości zawsze był skomplikowany, gdyż miałem zbyt dużo fantazji i ducha przygody. A teraz chciałbym się łudzić, że nie umrę. Czuję się jednak jak bym był wydrążony. Niegdyś, gdy miałem jakiś problem w stosunkach z moją kobietą, z ludźmi w ogóle lub z Niebem, mówiłem sobie: “ Jeśli są problemy, nie ma pary, nie ma przyjaźni, nie ma mnie, nie ma Boga”. Prawdą jest, że to wszystko były umysłowe wypociny, ale wyrażały one pragnienie życia i walki mającej prowadzić do rozwiązania tych problemów. Dziś natomiast nie lękam się niczego, już w nic nie wierzę! Żyję w pokoju umysłu, umysłu, który, wiem dobrze, zawsze kłamie i który okłamuje tych spośród swoich posiadaczy, którzy nie wykształcili w sobie pewnej woli pokonywania własnych negatywnych skłonności, którzy podążają za inną wolą, wolą pokonywania konkretnych trudności, jedynie po to, aby zrealizować materialne cele; tego umysłu który, będąc właśnie rozumowy, z trudem zawierza się uczuciom i sprawom duchowym. Dziś jednak, muszę wyznać, boję się nieznanego, tego samego nieznanego, które kiedyś natomiast mnie fascynowało i które pobudzało całe moje życie. (Zastanawia się) Rodzimy się, poznajemy, poznajemy siebie, umieramy. Tak, umieramy, gdy stajemy się świadomi, że życie samo w sobie to klęska, rodzaj pokuty. I na nowo widzę ogromne fale oceanu, oślepiające światło słońca, dręczący mrok nocy, odległe ziemie, mewy, błękit, świty, zachody słońca, rozpacz i uniesienie odbijające się w oczach moich towarzyszy podróży. I na nowo słyszę ich krzyki strachu, ich okrzyki radości, pijackie pokrzykiwania, odgłosy morza, wiatru, burz, wioseł, drewna, żagli, długiej niekończącej się ciszy. I na nowo czuję silny zapach morza, bryzę na ciele, smak soli na wargach, nagłą panikę, szaloną radość, dławiący upał, nieznośne zimno. I oto żebrzę na Dworach Hiszpanii i Portugalii; oto kapryśna królowa Izabela, bracia Pinzón, igła kompasu, który tak nagle wariuje i wprowadza zamęt w mojej duszy, głowie i nerwach, oto Gwiazda Polarna, przyjaciel Diego, bunt, oto ląd w piątek 12-tego października, wyspa San Salvador i Kuba, hamak dzikusów, dzikusi którzy palą, ich papugi, złoto, ucieczka Pinzóna, Santa Maria utyka na mieliźnie i Diego, który pozostaje, aby rządzić zdobytymi ziemiami. Dzikusi przewiezieni do Hiszpanii jako niewolnicy. Ja zakuty w łańcuchy, odesłany do Hiszpanii wraz z moim bratem i upokorzony przed moimi towarzyszami, a następnie utrata tytułu wicekróla zdobytych ziem, wymuszona rezygnacja z wszelkich bogactw, mój zupełny upadek. Nic nie były warte godność, duma, szacunek i uwaga wobec innych! Warto było jedynie zaakceptować myśl o nicości i iluzoryczności wszelkich spraw – tego poczucia potrzebujemy, aby oddalić widmo śmierci przez cały ten czas, gdy tkwimy w tym przeklętym żywocie. Aby oddalić widmo śmierci, tej samej, która od urodzenia prowadziła mnie za rękę i która nigdy mnie nie opuściła i nie opuszcza do tej pory nawet na moment, nawet teraz gdy, pokonany, umieram. (Opada na łóżko bez życia. Światła gasną. Rozbrzmiewa ta sama muzyka co wcześniej)
C. COLOMBO