Fotoreporterka i pisarka, studiowała filologię polską, teatr awangardowy oraz taniec. Tworzy filmy dokumentalne, prowadzi warsztaty teatralne i fotograficzne. Otrzymała wiele prestiżowych nagród i nominacji na całym świecie.
Fotografuje i pisze pani o kulturze i ludziach z kresów Azji, Afryki i Europy Wschodniej. Co sprawiło, że ta tematyka stała się dominującym motywem w pani twórczości?
Jestem Polką z Warszawy, część mojej rodziny pochodzi z miasteczka, które przed II wojną światową uważane było przez Żydów za jedno z ważniejszych chasydzkich centrów w Polsce. Temat żydowski frapował mnie od kiedy byłam dzieckiem. Wokół panowało milczenie, więc łapczywie czytałam, a wiele książek trzeba było wówczas szukać w nielegalnym obiegu lub w innych językach. W 1988 roku pojechałam do Antwerpii. Zajmowałam się wówczas kulturą i historią mniejszości Łemków, chrześcijan wschodniego obrządku prześladowanych przez polski rząd komunistyczny i zbierałam opowieści również ich żydowskich przedwojennych sąsiadów. Pewnego dnia usłyszałam, że w Antwerpii mieszka najstarszy Żyd z Grybowa, Dawid Riegelhaupt. Rocznik 1906, rarytas! Musiałam się z nim spotkać. Po naszym spotkaniu pan Dawid zaprowadził mnie do Diamantskrieg, gdzie pracowało wielu Żydów polskiego pochodzenia, a wieść o moim przybyciu rozniosła się błyskawicznie. Byłam dla tych ludzi żywym kawałkiem ich dzieciństwa, przybyszem z kraju, który kochali i z którego, jak się dowiedziałam, musieli uciekać po wojnie. Zaczęli się przede mną otwierać. Nie mogłam zrozumieć, jak mogą opowiadać tak przykre rzeczy o antysemityzmie. Wychowałam się w innej narracji, w której szmalcownicy to było marginalne, kryminalne zjawisko, a pokolenie naszych heroicznych dziadków patriotów było pełne współczucia dla losu Żydów. Ci ostatni Żydzi, łódzcy, warszawscy, podkarpaccy, podlascy, opowiedzieli mi o prześladowaniach, których doświadczyli nie tylko ze strony Niemców, ale również ze strony Polaków – przed wojną, w jej trakcie i po jej zakończeniu. Rozpamiętywali bardziej boleśnie krzywdy doznane z ręki sąsiadów z ich rodzinnego kraju, niż ogrom ludobójstwa nazizmu.
Natomiast starzy Łemkowie pokazywali nam plecy ze śladami ran, jeszcze z czasów barbarzyńskiej akcji deportacyjnej „Wisła” 1947 roku. Część Łemków została wówczas zatrzymana w obozie poniemieckim, czyli w koncentracyjnym obozie przejściowym w Jaworznie. Byli tam bici, głodzeni i torturowani. W sąsiednim obozie osadzono niemieckich jeńców. Lepiej traktowani żołnierze Wehrmachtu patrzyli na umierających z głodu Łemków i nie mogli nadziwić się czemu Polacy biją Polaków. Tamto milczenie i skala wyrządzonego zła wobec etnicznych i religijnych mniejszości mieszkających w Polsce sprawiły, że coś we mnie pękło. To było bardzo bolesne doświadczenie prawdy.
To zaowocowało rozwinięciem tematu i dalszymi poszukiwaniami…
Nieraz o tym pisałam: mieszkamy na wielkim cmentarzu, gdzie alternatywą na przemilczanie pewnych tematów jest złe słowo, gdzie zamienia się ofiary w przestępców, a oprawców w ofiary, których postępowanie próbuje się w ten sposób usprawiedliwiać. Polska nie przerobiła tematu żydowskiego, jakby miara niemieckich zbrodni nas od tego zwalniała, ale na szczęście od przynajmniej 20 lat wspaniali polscy pisarze i badacze nad tym pracują. Moje pokolenie nie zna doświadczenia wojny, zna za to ciszę po zamordowanych, nieopłakanych i zapomnianych, ciszę nie do wytrzymania, którą trzeba wypełnić.
Moja fascynacja religiami i kulturami wywodzi się więc także z poczucia niesprawiedliwości wobec mniejszości. Wiele z nich znika na naszych oczach, stąd w tej pracy nieustanny pośpiech. Rozpoczynałam badania na południowo-wschodnich i wschodnich pograniczach Polski. Bardzo interesował mnie też sposób, w jaki kultury pogranicza wzajemnie na siebie wpływają. Na peryferiach znajdują się czasem najciekawsze zjawiska duchowości i mądrości ludzi różnych wiar. Na Białorusi spotykałam Tatarów, którzy praktykowali pewne zwyczaje z wiary żydowskiej świadomi, że stali się pamięcią umarłych, a także z prawosławnej. Prawosławni z kolei, podobnie jak muzułmańscy Tatarzy, używali katolickich modlitw i tradycji. Idąc coraz dalej na wschód, odkrywałam kolejne mniejszości kulturowe. To budziło pragnienie poznawania i zapisywania ich opowieści. Te ścieżki doprowadziły mnie do Azji i Afryki.
Czy można zatem powiedzieć, że jest to praca o wymiarze antropologicznym?
Można powiedzieć, że jest to pewnego rodzaju reportaż antropologiczny. Do tej pracy niezbędna jest ciągła nauka historii, antropologii, literatury, poezji, języków. Punktem wyjścia jest historia, zarówno ta oficjalna, która jest często narracją zwycięzców, jak i ta przekazywana ustnie, czyli opowieść o początkach i o przodkach, o bólu wygnania, przemieniana w mit i sublimowana w obrzędach.
Ludzie zawsze się przemieszczali, często wbrew własnej woli, tak było na przykład w przypadku plemion z Afryki. Odnajdywali się potem we wspólnotach ulepionych jak patchwork z różnych plemion i tradycji, brali co przydatne z lokalnych kultur, chronili swoje pieśni i rytm, nierzadko tworząc nowe kulty, dzięki którym starali się znieść ból, jednocześnie próbując zachować żywe wspomnienie kraju dzieciństwa. To wszystko ma związek z dzisiejszymi wydarzeniami np. z migracją, ucieczką ludzi czy całych pokoleń, które są skazane na bardzo niebezpieczną drogę szukania nowej ojczyzny.
Mieszkam w Trieście, 10 km od słoweńskiej granicy. Dokumentuję na Bałkanach uciekającą młodzież z Kaszmiru czy Afganistanu. W Afganistanie przez wiele lat zajmowałam się mniejszościami. A potem w Europie i USA starałam się pokazać moją pracą – wystawami, urban art, książkami, reportażami, teatrem – jak bardzo nasze losy są powiązane. To trzeba koniecznie opowiadać. Migracja afgańska, według UNHCR druga na świecie, nie jest czymś nowym, jej początki sięgają sowieckiej inwazji w grudniu 1979 roku, a od 2001 roku skierowała się w stronę Europy. Jest to też więc część naszej historii i nasza odpowiedzialność oraz konsekwencja działań militarnych prowadzonych przez Zachód w Afganistanie. Wygnanie jest bardzo trudnym doświadczeniem. Rodziny afgańskie wysyłają swoich najstarszych synów nie tylko dlatego, że są silniejsi i że mniej od dziewczyn będą narażeni na gwałty i na przemoc, ale też dlatego, że według ich tradycji to właśnie na pierworodnych synach spoczywa odpowiedzialność za całą rodzinę. Dochodzi do tego społeczna kontrola „niewieścich cnót” w kulturze afgańskiej i właśnie dlatego samotnie idące na piechotę afgańskie dziewczyny – bardzo rzadki przypadek – mają zazwyczaj obstawę, czasem w postaci wyssanego z palca kuzyna. Pragnę przypomnieć, że to jest młodzież, która ucieka przed ideologicznym, terrorystycznym ekstremizmem. Niestety ten najbardziej radykalny marginalny odłam zdominował nasze zbiorowe wyobrażenie o islamie, również dzięki współpracy zachodnich mediów.
Rzeczywiście, straszne jest to w jaki sposób media kreują stereotypy i jak łatwo im ulegamy. Czy mając świadomość, że świat kreuje ich negatywny wizerunek, potrafią zaufać obcym. Czy każda kultura przyjęła panią w ten sam sposób?
Najtrudniej przyjmowano mnie w Jerozolimie, w męskich środowiskach Żydów haredim. Jest to zrozumiałe, bo oni mają tę nieskończoność przepisów dotyczących segregacji płci. Nie mogłam wejść do męskiej części synagog i jesziw, choć bardzo chciałam zrobić tam zdjęcia. Szanowałam wyznaczone mi miejsce. Zawsze ubieram się z szacunkiem dla lokalnych tradycji, wśród muzułmanów np. jestem przykryta po czubki palców, pilnując żeby nawet kosmyki włosów nie wystawały. W afgańskich środowiskach sufickich zawsze byłam serdecznie przyjmowana, choć byłam jedyną kobietą wśród mężczyzn i dobrze wiedziałam, że te honory były zarezerwowane dla mnie jako gościa, a nie jako kobiety. Jak widać święte reguły gościnności są mocniejsze od niektórych patriarchalnych wzorców kulturowych, według których kobieta jest trochę mniej człowiekiem od mężczyzny.
Czy pani przyjęłaby ich równie gościnnie w swoim domu?
Warto odłożyć aparat i długopis, aby naprawdę pomóc. Nie ma co mówić o mnie, pojawiła się już wystarczająca ilość heroicznych autonarracji o Schindlerach ewakuacji po zajęciu Afganistanu przez Talibów. Co ciekawe, ci sami ludzie, których Europa ratowała, porzucając ich dzieci przy Abbey Gate na kabulskim lotnisku, ci sami, którym nasze ministerstwa obrony i spraw wewnętrznych gwarantowali w sierpniu przelot i wizę w Europie, bardzo szybko znów staną się nielegalni na naszych granicach. Pomaganie im, albo tym porzuconym dzieciom to jest ogromna robota.
Wiele osób pomaga codziennie od lat, w milczeniu, bo to jest kwestia przyzwoitości a nie heroizmu. Gdy cały świat choruje, czy marzenie o wycieczkach turystycznych w dalekie kraje nie jest nieprzyzwoitością? Czy to nie jest okazja by podać rękę tym, którzy nie mają wyjścia i muszą być w drodze? To też jest spotkanie i zapewniam, że dużo głębsze od fotograficznego safari, wśród zniszczonych przez turystów plemion Etiopii albo w slumsach Indii.
Można pomagać na wiele sposobów i na miarę własnych możliwości, tworząc wspaniałą więź solidarności. W moim przypadku jest to też kwestia odwzajemnienia gościny, której doświadczyłam choć zapewne w innym stopniu. Nie ufam na przykład afgańskiej gościnności, bo czasem przebiera miarę. Szofer jest w stanie wpakować do auta własne dzieci, by obca kobieta wyglądała na jego żonę i byśmy oboje mniej ryzykowali. Wolę iść sama, na piechotę. Dlatego zawsze uważam na to, o co proszę Afgańczyków.
Dopóki nie spotka się uchodźcy, trudno być wrażliwym na ich sytuację. Widzę to wokół, wśród przyjaciół w moim mieście na granicy. Sytuacja może się zmienić, kiedy stajemy z taką osobą twarzą w twarz, np. z młodą dziewczyną o imieniu Fatima, z dzieckiem, kulejącą od głębokich ran na stopach i po raz pierwszy od dwóch lat nocuje w prawdziwym domu, siada przy ładnie przygotowanym stole, je ciepły afgański posiłek, śpi w wyprasowanej pościeli, a jednocześnie blokuje drzwi szafą, bo wciąż się boi tamtego lasu i zamaskowanych uzbrojonych mężczyzn. Wtedy powoli zaczynasz rozumieć jej historię i strach.
Jak wyglądały pani pierwsze spotkania z muzułmanami? Ile czasu zajmowało pani zaprzyjaźnienie się z nimi i zdobycie zaufania?
Pierwszymi muzułmanami z krwi i kości, których spotkałam byli polscy Tatarzy. Wsadzili nas pod pierzynę, bo było zimno, szłam wtedy z koleżanką na piechotę przez las przy białoruskiej granicy, a śnieg był po kolana.
W Afganistanie spotkałam się z „arsenałem ograniczeń”: jestem kobietą, idę sama, czasami kuleję albo jestem chora, ale przyjmują mnie ze wzruszeniem i gościnnością, która jest dla nich święta, tak jak na całym Wschodzie. Ona jest niezależna od religii.
Do Łemków, którzy wrócili z deportacji za ziemie zachodnie w rodzinny Beskid, na początku pukałam pod pretekstem kupienia mleka, żeby móc nawiązać znajomość. Byłam bardzo nieśmiała. Szybko zrozumiałam, że zaufanie wynika wyłącznie z życzliwości i szacunku. Nawiązałam wiele wieloletnich przyjaźni. Oczywiście w różnych kulturach różnie to wygląda. Czasem się zdaje, że uśmiech otwiera świat, a potem okazuje się, że wśród niektórych plemion w Afryce pokazywanie zębów jest manifestacją jurności, zdrowia i władzy. I wtedy robi się śmiesznie.
W Europie wschodniej zdarzało mi się, że zaufanie gospodarzy wobec gościa było tak wielkie, że po raz pierwszy opowiadali przemilczane historie. Powierzali pamięć obcej osobie. Wielu z nich już nie żyje, to była dla mnie ostatnia szansa, żeby poznać tych starszych ludzi, pamiętających jeszcze czasy I wojny światowej. Tamten świat wraz z nimi odszedł, dlatego spisanie tych historii jest konieczne.
Kiedy myślę np. o Afganistanie czy Iraku od razu mam w głowie obraz, który serwują media: bieda, nędza, wojna, złość. Te obrazy wręcz krzyczą, tymczasem w pani zdjęciach jest zupełnie inny punkt widzenia. Czy jest to próba ukazania tego świata w autentyczny sposób?
W pewnym sensie tak. Fotografia zawsze jest interpretacją. Nie chodzi o to, by pouczać, ale by uwrażliwiać ludzi. Ważne jest pokazywanie prawdy. A czym jest prawda w fotografii? Chwilą, w której coś się ujawnia, niezwykle realne, choć nie do końca określone, zostawiając patrzącemu możliwość dopełnienia tego
wyobraźnią.
Denerwuje mnie, gdy słyszę, że moje zdjęcia są piękne. Nie chcę nikogo zachwycać. Czuję, że jestem na właściwej drodze, gdy to piękno budzi niepokój. Chciałabym, by moje obrazy trwały w kulturze i świadomości publicznej, jeśli rzecz jasna na to zasługują, i były mostem łączącym ludzi. Chyba tylko sztuka jest na tyle silnym medium, które sprawia, że człowiek otwiera się na innych.
Jednak te historie o ludziach i ich kulturze, choć bardzo ciekawe i niezwykle cenne dla świata, giną pod afiszami tanich sensacji…
Tak, stereotypy powielane przez media są na rękę fundamentalistom czy terrorystom. Im właśnie na tym zależy, żeby ich „piękny atak” był na pierwszej stronie gazet. Lądując z newsem w centrum uwagi są usatysfakcjonowani, że ktoś dostrzegł ich zbrodnie, bo przecież tylko dzięki temu istnieją. Trzeba też pamiętać, że większość wojennych fotoreporterów porusza się z kontyngentem żołnierzy, bo po to zostali przysłani. Opłacono im przelot, pobyt, a przy okazji otrzymali takie warunki umowy i ubezpieczenia, w których jasno określono, gdzie i jak mogą się poruszać. Nie mogą sami wyjść na ulice, więc nie mają zielonego pojęcia o prawdziwym życiu ludności cywilnej. A to właśnie ich praca stworzyła zbiorowe wyobrażenia o Afganistanie. Ja nie jeżdżę tam, żeby potwierdzić to, co już wiemy, albo zapewnić zapotrzebowanie gazet na konkretny obraz. Jadę żeby się czegoś nauczyć, zobaczyć coś, czego nie znamy. Niestety na takie materiały nie ma zapotrzebowania. Wybrałam tę drogę świadomie i mimo że dostałam mnóstwo nagród za moje zdjęcia, gazety niewiele publikowały. Redakcje nie chciały słuchać opowieści o Afgańczykach, za to ciekawiło ich np. jak to się stało, że mnie tam nie zabili. Napisałam wtedy reportaż, a raczej traktat z antropologii, o teatrze życia codziennego Afgańczyków, o ich codziennych przebraniach i sztuczkach, by przeżyć. Bo przeszkodę można zawsze obrócić w korzyść, a problem w okazję innego spotkania. Nauczyłam się tego w podróży.
Ludzie często nie zdają sobie sprawy, ile energii wkłada fotograf w powstanie cyklu zdjęć czy reportażu. Jak pani przygotowuje się do takich podróży?
Przede wszystkim zawsze podróżuję na własną rękę i za własne pieniądze. Pracuję na to za dziesięciu. Nie jestem wysyłana, sama się wysyłam. Najbardziej lubię podróżować bez biletu powrotnego, żeby nie musieć bez końca go przekładać. Praca ta wymaga też sporej siły fizycznej. Nigdy nie wiadomo, ile trzeba będzie przejść, w jakich warunkach żyć. Jestem wysportowana, daję sobie radę, co jest moim mocnym atutem. Oddzielną kwestią jest wysiłek psychiczny. Ludzie powierzają mi swoje historie, oddają cząstkę siebie. Czuję że fotografia jest kwestią odpowiedzialności. Ważne jest zbudowanie dobrej opowieści, która pomoże tym ludziom i uwrażliwi innych.
Mam przed sobą zdjęcia z cyklu „Africas”. Uważam, że są piękne, bo poza samą estetyką, grą świateł i cieni, niosą też pewną historię, nazwałbym to rodzajem dwuwymiarowej głębi. Sylwetki ludzi są ciemne, nie widać twarzy, o wiele więcej mówi otoczenie, w którym się znajdują. Jaką rolę w pani fotografiach pełni tło?
Dla mnie nie ma tła w fotografii, fotografia jest wszystkim, nawet najmniejszym punktem, cieniem, znakiem właśnie na tym, co potocznie nazywamy tłem. Żeby pokazać to, co jest dla nas ważne należy poprowadzić do tego punktu przez różnego rodzaju formy geometryczne, czasem prawie niewidzialne linie, plamy, światłocienie, znaki i przeróżne ścieżki, które czasem wybiegają nawet poza kadr. Owo „tło” jest dla mnie tak samo ważne jak pierwszy plan. Bywa że główny temat zdjęcia jest ukryty, trzeba go odnaleźć.
Czym w takim razie jest dla pani jest fotografia?
To rodzaj medytacji, wymaga wyprzedzenia czasu, przeczucia tego, co może się wydarzyć, a to jest możliwe tylko w maksymalnym skupieniu. To są ułamki sekund, momenty, których nie da się powtórzyć, czy odtworzyć. Trzeba być w gotowości i mieć doskonale opanowaną technikę, aparat musi mieć dobrze ustawiony czas, głębię i światło. Brzmi to bardzo prosto, jednak wcale takie nie jest. Ważne jest skupienie, umiejętność czekania i wyciszenia. Fotografia to także wzajemność, spotkanie i dla mnie nie jest celem, ale środkiem, nie muszę mieć zdjęcia, mogę rozmawiać. Sama nie lubię być fotografowana, więc rozumiem osoby, które nie chcą być na zdjęciach. Niestety, fotografia jest wszechobecna i często pogwałca prawa prywatności.
Mam wrażenie, że w spokojnych miejscach ma się większą kontrolę nad kadrem niż w dużym mieście? Czy możliwe jest znalezienie wewnętrznego spokoju w miejskim zgiełku?
Europejskie miasto jest wspaniałym tematem, można zaobserwować wiele ciekawych zjawisk związanych ze światłem, ale oczywiście trudniej jest fotografować ludzi, wszyscy mają świadomość inwazji platform społecznościowych, zrozumiała jest więc nieufność. Ważne jest, żeby nie robić zdjęć ludziom wbrew ich woli.
Istnieje też przekonanie, że aby zrobić zdjęcia trzeba pojechać gdzieś daleko, odciąć się od codzienności i zobaczyć jakichś „innych”. To jest oczywiście iluzja, bo te zdjęcia często są bardzo złe, nie ma na nich głębi, jest tylko powierzchowna egzotyka. Myślę też, że ważne jest doświadczenie codzienności w fotografii, jak to mawiał Czesław Miłosz, „zaczynanie od moich ulic”. Czasem uczę fotografii dzieci z biednych gett, których nie mogą opuścić, np. w serbskich enklawach Kosowa. Uczę je patrzeć na te miejsca „innymi oczami”, żeby zmieniły perspektywę patrzenia na świat, który znają, bawiły się proporcjami i uruchomiły wyobraźnię. Aby dostrzegły plamy słońca, błyski, owady, światło prześwitujące przez liście drzew.
A propos patrzenia, jak pani odbiera swoje zdjęcia? Czy traktuje je pani jako rodzaj wspomnień? Siada pani z filiżanką herbaty, wyciąga album i pokazuje znajomych albo sama wspomina?
Nie. Tworzenie sekwencji, które przeradzają się w opowieść to jest praca. Sama układam zdjęcia w albumach, łączę je z tekstem, ale jestem zmęczona moimi zdjęciami i nie lubię na nie patrzeć. W domu chcę odpocząć, potrzebuje pustej przestrzeni. Przygotowuję wystawy, montuje, sprawdzam, czy wszystko jest w porządku i to wystarczy.
Myślę, że z biegiem lat i nowymi doświadczeniami inaczej patrzymy na nasze fotografie.
Tak, taki dystans zdecydowanie pomaga, dlatego ważne jest zachowanie archiwum i robienie ponownej selekcji. Zarówno podczas fotografowania jak i edycji trzeba być jak pusta kartka i nie pozwolić by inne obrazy albo teorie zawładnęły naszym sposobem postrzegania. Trzeba wejść w obrazy, pozwolić im się odnaleźć i wtedy partytura narracyjna – dwa, trzy, siedem zdjęć, lub cała książka – tworzy czasem nową opowieść, wzmacniając pojedyncze fotografie i wydobywając jeszcze głębszy sens o ludziach i sytuacjach, które pragniemy opowiedzieć. Praca nad sekwencją jest bardzo ważna. Uczę tego moich studentów. Natomiast podczas pracy w terenie każdy dzień jest nowy, zdobywamy nowe doświadczenia, szukamy nowych ludzi, miejsc, zaczynając od zera. Oczywiście jesteśmy już w stanie przewidzieć pewne rzeczy, ale trzeba być za każdym razem zdziwionym…
Mieć tę świeżość spojrzenia?
Dokładnie! Mam już 55 lat, więc jest to już wiele lat doświadczenia. Widziałam mnóstwo rzeczy, byłam świadkiem wielu sytuacji i niektóre jestem w stanie przewidzieć. Widzę teatr życia, który się powtarza, ból, który powraca, kolejne rozstania, cierpienie i radość. Staram się jednak zachować uwagę i empatię.
Odwiedziła pani wiele krajów, ale postanowiła osiąść we Włoszech. Co sprawiło, że zdecydowała się pani zamieszkać w Treście?
Po części sytuacja rodzinna, po części przypadek. Początkowo nie zakładałam, że Włochy będą miejscem, w którym chcę spędzić resztę życia. Myślałam, że przyjadę i zostanę tu na chwilę, ale ta chwila trwa już 28 lat i jestem za to bardzo wdzięczna losowi. Mój dom to także język polski, polska literatura, na której się wychowałam. Przez dystans i nieużywanie go na co dzień, odnajduję moc polskich słów. Niesamowite ile wymiarów może mieć jedno polskie słowo! Zwracam też większą uwagę no to, jak pięknie brzmi i na etymologię. Zaś Włochy to bardzo ciekawy kraj, chyba najpiękniejszy, bardzo go kocham, wracam do domu i przyjaciół z poczuciem wdzięczności.
Każdy region ma w sobie coś wyjątkowego, co odróżnia go od pozostałych, dzięki czemu niezmiennie nas zaskakuje i zachwyca. A pani za co najbardziej kocha Włochy?
Kocham Włochy za robotnika, który czyta Rilkego i organizuje festiwal muzyki, za ludzi, którzy od wielu lat przynoszą codziennie na plac przed stacją kolejową w Trieście gotowany ryż z warzywami, miękkie buty, ubrania i lekarstwa dla poranionych i zmarzniętych uchodźców, za Kalabryjczyków i ich niemal afgańską, czyli wschodnią, świętą gościnność, za diabelski humor Toskańczyków, za to że jest takie miasto jak Neapol, za rzymski dialekt i światło Umbrii, za borę, czyli najsilniejszy śródziemnomorski wiatr… Wyliczanka nie miałaby końca i to nie jest powierzchowna uprzejmość czy życzliwość. We Włoszech nie ma snobizmu i osądzania. Kiedy występuję we włoskim teatrze odczuwam uwagę i czułość widowni zasłuchanej w opowieść. Cieszę się, że właśnie tu wychowałam moje dzieci. We Włoszech mam co robić, prowadzę warsztaty, wykładam, publikuję, ostatnio dużo pracuję w Kalabrii, gdzie od paru lat kręcę film dokumentalny. Eksploruję każdy skrawek gór Aspromonte, bo tam również są zjawiska związane z miejscami pogranicza. Tworzę z moim synem, reżyserem, opowieść o ludziach, którzy zamieszkują kompletnie opustoszałe miasteczka, często sami są dziećmi migrantów.
Podziwiam panią za odwagę i determinację oraz za pomoc, jaką niesie pani potrzebującym osobiście i poprzez swoją pracę.
Pomoc jest darem nie tylko dla osoby, która ją otrzymuje, ale też dla tej, która ją ofiaruje. Bo jaką mamy pewność, że my też nie zostaniemy znowu uchodźcami?