Nie ma drugiego takiego reżysera, który by zachwycał i bulwersował zarazem. Wychwalany i przeklinany. Dla jednych geniusz, dla innych błazen. Oto Paolo Sorrentino, który powraca ze swoim nowym filmem, który mówi o nim więcej, niż wywiady i kolejne biografie.
Niewielu jest już reżyserów filmowych, którzy używaliby swojej wyobraźni. Niewielu jest kontynuatorów drogi Federica Felliniego, który zawsze powtarzał, że sny są jedyną i najważniejszą rzeczywistością. Niewielu jest też takich twórców kina, którzy do każdej sceny i kadru podchodziłby jak rzemieślnicy. Taki jest właśnie Paolo Sorrentino. Przez jednych wychwalanych, przez drugich krytykowany za płaszczyk uszyty z efekciarstwa, a pozbawiony treści. Błazen, który na włoskim dworze obśmiewa wszystko i wszystkich od polityków, po kościół. Jednak podążając za słowami wspomnianego FeFe, śmiem twierdzić, że kiedy skończy się wyobraźnia, skończy się człowieczeństwo. Na szczęście wiarę na lepsze jutro przywraca kino Sorrentina, który udowadnia to także w naj nowszym, nagrodzonym na 78. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji obrazie „To była ręka Boga”, który w połowie grudnia miał swoją premierę na platformie Netflix. Film nagrodzony w Wenecji siedmioma nagrodami, w tym Srebrnym Lwem – Wielką nagrodą Jury, nagrodą im. Marcello Mastroianniego za najlepszy debiut aktorski czy nagrodą Katolickiej Organizacji Kinematografii i Sztuki Audiowizualnej (SIGNIS), przenosi nas w rodzinne strony reżysera. Tam śledzimy historię młodego Fabietto Schisy (Filippo Scotti), osadzoną w niespokojnym Neapolu lat 80., do którego nieoczekiwane przybywa piłkarska legenda – Diego Maradona.
Neapol to dziś trzecie pod względem liczby ludności miasto we Włoszech. Po II wojnie światowej był miastem traumy i rany ze względu na poważne zniszczenia. Brudny, zaniedbany, nie był już tym okazem z przełomu XVI i XVII w., wówczas rządzony przez ultrakatolickich Hiszpanów, którzy wznieśli większość imponujących zabytków miasta. Lata 70. to czas, w którym dorasta mały Paolo. O jego życiu niewiele wiemy. To, co reżyser chce nam o sobie opowiedzieć dowiadujemy się z jego filmów. Poza tym wiemy też, że jego żoną jest Daniela D’Antonio, z którą ma dwójkę dzieci; Annę i Carlo oraz, że nigdy nie studiował w szkole filmowej. Wszystkie inne fascynacje, traumy, uczucia poukrywane są pomiędzy kadrami jego filmów. Tak też jest w najnowszym obrazie, kandydacie do przyszłorocznych Oskarów, opowiadającym o fascynacji Maradoną. Reżyser od zawsze zakochany był w drużynie SSC Napoli. Przyznał się kiedyś, że ta prawdziwa miłość wybuchła za sprawą transferu Diego Armando Maradony w 1984 roku. Legendzie zawdzięcza także uratowanie życia, o czym po latach opowiedział w wywiadzie dla włoskiej telewizji: ,,We wrześniu 1986 roku moi rodzice chcieli spędzić kilka dni w naszym domku w Roccaraso. Powiedziałem ojcu, że wolałbym zobaczyć drużynę Napoli, grającą mecz wyjazdowy w Empoli. Tata zwykle powtarzał, że jestem na taki wyjazd za młody, ale tym razem – nie wiedzieć czemu – zgodził się. Zostałem więc w domu, żeby następnego dnia pojechać na mecz, a oni wyruszyli w podróż. Następnego dnia, wczesnym rankiem, zadzwonił w naszym mieszkaniu domofon. Dozorca budynku kazał mi zejść na dół. We łzach obwieścił mi, że moi rodzice zmarli w nocy. W naszym domku letniskowym nastąpił wyciek gazu. To dzięki Maradonie jestem dziś jeszcze na świecie.”
Większość pytań, które jako twórca zadaje z ekranu Sorrentino zrodziło się w dzieciństwie. Jako mały chłopiec przez pięć lat chodził do konserwatywnej szkoły katolickiej, w której rządziły ściśle określone zasady. Reżyser w swoich filmach, zwłaszcza w dwóch sezonach serialu „Nowy Papież”, dotyka tego czego sam doświadczył i zaobserwował. Ale odstawia na bok wielkie bazyliki oraz przepełnione malarstwem i sztuką ołtarze. Zagląda dalej, do zakrystii maleńkich minimalistycznych pokoi, w których oprócz łóżka jest jeszcze parę innych potrzebnych elementów. Zagląda do biur, na plebanie, podsłuchuje tam rozmów ludzi, którzy kryją się za złotymi szatami. Interesuje go to, co ukryte. W ten sposób reżyser demaskuje zarówno intrygi wewnątrz Kościoła, jak i te dotyczące Wiecznego Miasta. Rzym w filmie „Wielkie piękno”, jak dotąd najważniejszym w jego karierze, jest kapryśną kochanką, starzejącym się miastem, które straciło blask. Zamiast po maleńkich uroczych uliczkach, bohater podąża po wspomnieniach miasta, które już nie wróci.
Przyglądając się estetyce Sorrentino i językowi, który wypracował na ekranie, zauważymy jak precyzyjnym jest on rzemieślnikiem. W jego kadrach ważny jest każdy kolor, każdy kąt światła. To obrazy przepełnione symboliką, odniesieniami do kultury, malarstwa, spuścizny Italii. Paradoksem jest, że reżyser swoją przygodę z dorosłym życiem zaczął od studiowania ekonomii i nie miał nic wspólnego ze sztuką. Jest tak poniekąd do dzisiaj, bo, jak sam przyznaje, nie znosi chodzić na wystawy, do muzeum czy teatru. Paolo Sorrentino mówi wprost „jestem ignorantem jeśli chodzi o dokonania innych”. Rozpoczynając każdy nowy film, twórca wierzy, że robi coś nowego, unikalnego, świeżego, ale potem sam przyznaje, że tylko tak mu się wydawało. Przyznaje, że jedyne co go porusza to literatura, ale zaraz później dodaje, że niewiele jest rzeczy, które miałyby na niego wpływ, szczególnie we współczesnej literaturze. Wśród tych, których mógłby wymienić i polecić jest z pewnością Louis-Ferdinand Céline.
Paolo Sorrentino to nie tylko portrecista Włoch, komentator życia swojego kraju, który wytyka swoim braciom i siostrom błędy. Sorrentino to także twórca, który nie boi się współpracy z Hollywood. Zawsze powtarza, że to amerykańskie kino miało na niego w dzieciństwie największy wpływ. Pierwszym filmem, który zrealizował po angielsku były „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, w którym podstarzałego, samotnego gwiazdora z wymazanymi szminką ustami brawurowo gra Sean Penn, który bardzo chciał współpracować z reżyserem. Drugim równie ważnym filmem jest „Młodość”, opowieść o dwójce przyjaciół wspominających z nostalgią tamte minione lata.
Nie można nie zauważyć, że jednym z najważniejszych bohaterów filmów reżysera jest także muzyka, a ściślej piosenka. To piosenka niesie bohatera filmu „Oni”, będącego epicką opowieścią o Silvio Berlusconim, w którym obok ukochanego aktora Sorrentina, czyli Toniego Servillo, zagrała Katarzyna Smutniak. Pisząc scenariusze, Paolo zawsze słucha muzyki. Reżyser miesza w swoich obrazach muzykę klasyczną z przebojami, często bardzo popowymi. Tu znów pokazuje swoją siłę, niezależność, odwagę, nie boi się łączyć różnych stylów, światów, gatunków muzycznych. W jednym z wywiadów Sorrentino przyznał, że piosenka czasami potrafi uchwycić więcej niż muzyka klasyczna czy muzyka filmowa. Piosenka w jego myśleniu nadaje sens konkretnej scenie.
Nie wszyscy wiedzą, że Paolo Sorrentino zajmuje się również pisaniem książek. Na swoim koncie ma chociażby „Nieistotne wizerunki”. To książka projekt, w której Sorrentino dopisuje, w formie krótkiego opowiadania, życiorysy do postaci, które uchwycone zostały na zdjęciach Jacopa Benassiego. Jego opisy są niezwykle odważne, czasem wręcz bezczelne, złośliwe i żartobliwe. One także potwierdzają, że łatwo przychodzi nam ocenianie innych, dopisywanie sobie swoich wersji wydarzeń. To kolejny dowód na wielką siłę wyobraźni artysty. Sorrentino potrafi coś więcej, potrafi przekonać nas do tego, że wymyślone przez niego fikcyjne historie mogą stać się prawdą, w którą zaczynamy wierzyć. To wielka sztuka. Dotyczy to także kina, które tworzy, kina autorskiego, będącego jego pieczołowicie wypracowanym stylem.
Dla niektórych jego kino jest nie do przyjęcia, jest przekroczeniem dobrego smaku, fantasmagorią, bluźnierstwem. Sorrentino demaskuje sprzeczności włoskiej duszy, burzy pomniki, zabytki, bardzo grube mury, które przez lata były świętością. On ma odwagę wytykać błędy, wyzywać od głupców, wskazywać palcem na pustkę, która coraz bardziej rozlewa się w nowym pokoleniu zatraconych w mediach, polityce, pieniądzach. Jego kino jest dowodem na istnienie prawdziwej sztuki.
foto: Andrea Pattaro
***
Więcej artykułów o włoskim kinie znajdziecie tutaj.