Helena Janeczek była gościem festiwalu „Literacki Sopot” poświęconego włoskiej kulturze, który odbył się w dniach 19-22 sierpnia (www.literackisoport.pl)
Pisarka opublikowała do tej pory sześć książek, dwie z nich zostały przetłumaczone na język polski: „Ins Freie: Gedichte” (1989), „Lezioni di tenebra” (1997), „Cibo” (2002), „Jaskółki z Monte Cassino” (2010), „Bloody Cow” (2012) oraz „Fotografka” (2017), za którą w 2018 roku otrzymała prestiżową nagrodę Premio Strega.
Roberto M. Polce: Urodziłaś się w Monachium, twoimi rodzicami byli Polacy pochodzenia żydowskiego. Dorastałaś słuchając języka niemieckiego i włoskiego, ale nigdy nie nauczyłaś się mówić po polsku. Jak to możliwe? Mówiłaś, że rodzice rozmawiali po polsku tylko miedzy sobą, nigdy w twojej obecności…
Helena Janeczek: Nigdy nie mówili do mnie w tym języku, używali go, kiedy nie chcieli, aby rozumieli ich Niemcy. Był to język sekretny, a to sprawiało, że stawał się w moich oczach jeszcze bardzie interesujący i dlatego, bardzo uważnie, przyswajam go w sposób bierny. Moja mama była polonofilką, słuchała i śpiewała wszystko, co było po polsku, od Chopina po przyśpiewki biesiadne i kołysanki, które nuciła mi jak byłam dzieckiem. Dlatego, mimo że nie mówię po polsku, w mojej pamięci zostały liczne słowa czy zdania z języka codziennego, które czasem im się „wymykały”, zarówno matce jak i ojcu. Na przykład „chodź do domu bo jest zimno”.
RMP: Jak to się stało, że rodzice znaleźli się w Niemczech? Dlaczego i kiedy wyjechali z Polski?
HJ: Moi rodzice zaręczyli się podczas drugiej wojny światowej. Po wojnie trafili do Sosnowca na Śląsku, razem z dwoma siostrzeńcami, jedynymi członkami rodziny, którzy przeżyli Holokaust. Jeden z nich przetrwał, ponieważ ukrywała go wiejska rodzina. Jednak po pogromie kieleckim* zdecydowali, że lepiej uciekać z Polski i udać się na Zachód, gdzie trafili do obozu dla przesiedleńców w Bawarii. I tak zaczęli organizować sobie życie w Monachium, mieście najbliżej położonym od obozu. Dzięki ich staraniom siostrzeńcy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Sami również chcieli wyjechać, ale u ojca wykryto gruźlicę, która uniemożliwiała mu wyjazd. Musieli odłożyć podróż. ”Spotkamy się w Ameryce, jak ojciec wyzdrowieje” – myśleli, ale potem wszystko potoczyło się inaczej.
RMP: I w końcu zamieszkali na stałe w Niemczech…. Czy znali trochę język niemiecki?
HJ: Moja mama nigdy nie nauczyła się dobrze mówić po niemiecku, ponieważ pochodziła z zasymilowanej rodziny żydowskiej, uczyła się w szkole polskiej, zatem w domu nie używało się języka jidysz. Mój ojciec również uczęszczał do polskiej szkoły, ale pochodził z rodziny bardziej tradycyjnej, kupieckiej i w jego domu rozmawiano w jidysz, wiec on miał mniej trudności z językiem niemieckim. Poza tym podczas wojny, w Polsce pod okupacją nazistowską, wszyscy, z oczywistych powodów, musieli chociaż trochę nauczyć się niemieckiego.
RMP: Urodziłaś się w Monachium, jak długo mieszkałaś w Niemczech?
HJ: Skończyłam tam wszystkie szkoły aż do liceum. Jednak muszę dodać, że moi rodzice, z różnych powodów, zawodowo i prywatnie byli związani z Włochami jeszcze zanim się urodziłam. Spędzałam więc w Italii dużo czasu jako dziecko, na długo zanim zaczęłam mówić. I możliwe, że również dlatego moi rodzice zdecydowali, że nie muszę uczyć się polskiego, skoro dorastałam ucząc się dwóch języków. Włoskiego nauczyłam się już jako dziecko, podczas naszych długich pobytów, dłuższych niż te turystyczne. Moja dwujęzyczność choć nietypowa, była pewną formą dwujęzyczności. Po skończeniu szkoły średniej zdecydowałam się na studia w Mediolanie.
RMP: Dlaczego wybrałaś Italię? Nie podobało Ci się w Niemczech?
HJ: Dla mnie Niemcy były miejscem zbyt skomplikowanym. Ciążyła mi przeszłość Holokaustu, zarówno wtedy, kiedy się o niej nie mówiło, jak wówczas, gdy zaczęto mówić o niej otwarcie. Z czasem ta bolesna dla społeczeństwa niemieckiego Kwestia zmieniła się poprzez zbiorową dyskusję. Jednak informacje, które do mnie docierały, także poprzez rodziców, sprawiały, że od małego czułam się przytłoczona rolą dziecka rodziny, która przeżyła zagładę… Ciążyło mi to. Z drugiej strony, od małego miałam w Italii przyjaciół moich rodziców, którzy częściowo zastępowali mi rodzinę, bo z naszej faktycznej rodziny przeżyli tylko nieliczni, którzy mieszkali w Stanach Zjednoczonych i Izraelu. We Włoszech czułam się mile widziana i myśl, żeby zamieszkać tam na stałe kiełkowała w mojej głowie odkąd byłam nastolatką.
RMP: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że włoski masz tylko paszport, numer identyfikacji podatkowej i syna….Czyli nie czujesz się Włoszką, chociaż wybrałaś Włochy i piszesz po włosku?
HJ: W tym momencie nie pamiętam, żebym tak powiedziała i w jakim to było kontekście, ale oczywiście jest to stwierdzenie paradoksalne, nie wydaje ci się? Często powtarzam też, co może lepiej wyjaśnia temat tożsamości, że nie znając mojego rodzimego języka, którym byłby polski, zdecydowałam się używać języka… mojego syna – zanim się jeszcze urodził. Mówiąc to mam na myśli, że zdecydowałam się pisać językiem uczuć, które sama wykreowałam i rodziny, którą sama stworzyłam – a to jest ważniejsze niż czuć się przynależnym do jakiegoś narodu. W rzeczywistości czuję się…
RMP: …Europejką?
HJ: …tak, mogę powiedzieć, że jestem Europejka, ale to dość abstrakcyjne określenie. Czuję przynależność do wszystkiego, co odziedziczyłam i co tworzy moją osobistą historię, być może ze względu na mój sposób myślenia czy zainteresowanie pozornie błahymi historiami. Jakiś czas temu miałam większą trudność w zaakceptowaniu niemieckiej części mojej osobowości, która przecież jest gdzieś wewnątrz mnie. To skomplikowany obszar mojego dziedzictwa, ale nadal jest kawałkiem mojego życia i mojej historii.
RMP: Czy swoją wielokulturowość i fakt, że masz w sobie ducha różnych ważnych narodów europejskich, traktujesz jako zaletę czy ciężar?
HJ: Nie, z mojego subiektywnego punktu widzenia to nie jest żadne obciążenie. Czasami oczywiście sprawa się komplikuje, kiedy zadają ci to słynne pytanie: ”Kim się czujesz najbardziej?” A ty mówisz: „Nie wiem i nie chcę odpowiadać na to pytanie”. Kiedy czytasz na Wikipedii, że jesteś niemiecką pisarką, która przyjęła włoskie obywatelstwo, mówisz: „Czy ja wiem?” Jednak z drugiej strony, nie każdemu koniecznie i natychmiast możesz i chcesz opowiadać wszystko dokładnie od początku. Nawet jeśli nie zajęło by ci to dużo czasu. To może jest jedyna niedogodność, ale zdaję sobie sprawę, że to mały problem w porównaniu do koloru skóry, który naznacza osoby, jako nie tu urodzone. Ja w sumie mam tylko dziwne nazwisko, które zdradza, że jestem urodzona w innym kraju (chociaż dzisiaj wielu z tych, którzy mają „dziwne nazwiska” urodziło się tutaj, w przeciwieństwie do mnie). Czasem to jest trochę trudne, zwłaszcza w relacjach społecznych, w żadnym razie nie wewnątrz mnie.
RMP: Ta mieszanka kultur uwrażliwiła Cię, jeśli chodzi o temat tożsamości. Temat polityczny i popularny szczególnie w ostatnich czasach.
HJ: Tak, oczywiście, ale każdy powinien poradzić sobie sam z problemem tożsamości. Zupełnie inną kwestią jest, kiedy na ten temat tworzy się dyskusje polityczne, wykluczające i dyskryminujące, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Rozmawiamy dzień po wywiadzie, w którym prezes CONI [Włoski Narodowy Komitet Olimpijski, przyp. red.] poprosił o „ius soli”** dla sportowców. To jest absolutnie nie do zaakceptowania, ponieważ nie można dawać podstawowego prawa, jakim jest obywatelstwo, tylko za zasługi sportowe. Jednak niezadowolenie, jakie wyraził wobec dzieci obcokrajowców, uprawiające sport we Włoszech, którym powinna być dana możliwość walki pod włoską, a nie obcą, flagą, pokazuje, że pomimo prostactwa prezes CONI, jednak ma pewne doświadczenie w tej dziedzinie. Z pewnością doskonale zna okropną machinę biurokratyczną, która utrudnia drogę do obywatelstwa. Natomiast ci, którzy mówią: ”wystarczy doczekać do pełnoletności, by mieć obywatelstwo”, kłamią i wiedzą, że kłamią – a jednak ludzie im wierzą. Ograniczenia i przeszkody prawne stawiane osobom, które chcą otrzymać włoskie obywatelstwo pokazują jasno, że kwestia wieku nie ma tu żadnego znaczenia. Myślę, że my wszyscy – obywatele i nie-obywatele – żyjący w Italii i płacący podatki, przyczyniamy się do kształcenia migranckiej młodzieży, a oni później będą musieli nieźle się namęczyć, żeby stać się obywatelami Włoch.
RMP: Porozmawiajmy o kobietach – o lejtmotywie, który przebiega przez całe twoje pisarstwo, chociaż jak powiedziałaś, wielka pisarka powinna umieć wcielić się nie tylko w osobowość kobiety.
HJ: Oddzieliłabym refleksję i zaangażowanie na rzecz kobiet od kreacji w dziełach literackich. Według mnie literatura powinna robić to, co zawsze robiła: obalać stereotypy. Nie to jest najważniejsze by mówić o kobietach, tworzyć bohaterki, które staną się modelami do naśladowania, czy wręcz przykładami heroicznych postaci kobiecych. Nie takie wartości chcę propagować jako pisarka, chcę walczyć ze stereotypami, to jedna z tych rzeczy, które powinny tworzyć dobra literaturę.
RMP: Twoje podejście pasuje w szczególności do ponownego odkrycia historii Gerdy Taro – i tu przechodzimy do powieści ”Fotografka”, która w 2018 r. wygrała Premio Strega, po raz pierwszy od 15 lat przyznana kobiecie. To historia kobiety, która dokonała wielkich rzeczy, a potem została zapomniana, znalazła się w cieniu męskiego bohatera, który odniósł sukces.
HJ: To prawda, ale rzeczą interesującą w historii Gerdy Taro jest to, że proces od wczesnej sławy do całkowitego zapomnienia, to wina tylko i wyłącznie społeczeństwa i faktu, że przez przypadek jej partner Roberto Capa, stał się sławny. Ten sam los spotkał także ich innego wielkiego przyjaciela i towarzysza, a następnie założyciela wraz z Capą firmy Magnum: Chima, to znaczy Davida Seymoura, urodzonego jako David Szymin. On również zniknął w cieniu Capy. Wydarzyło się to, mimo że Capa mawiał, że ich przyjaciel był lepszy od nich obojga. A jednak Capa stał się tym najsławniejszym. Ta sama historia spotkała Gerdę Taro. Z tego co dzisiaj wiemy, pracowała tylko rok i potem tak młodo umarła.
RMP: A propos tego, wydaje mi się, że deklarowałaś, jakoby Greta Taro pracowała także wcześniej i że jej liczne fotografie były przypisywane Robertowi Capie.
HJ: Wielką pracę rekonstrukcji życia i dzieł Gerdy Taro, na której bazowałam, wykonała niemiecka badaczka Irme Schaber, która poświęciła temu dekady swojego życia. To ona wyciągnęła z archiwów te fotografie, które często, według reguł epoki, nie były publikowane z podpisem. Ponadto oni sami: Gerda i Robert, jako para, często nie przejmowali się, czy zdjęcie jest publikowane pod nazwiskiem Taro czy Capa. W Hiszpanii mieli zasadniczo dwa istotne cele: robić oskarżające, jak najbardziej widoczne fotoreportaże; i drugi – przynieść do domu wysokie honoraria. Najnowsze badania wykazały jednak, że Gerda od początku swojej historii pracowała jako fotografka, publikowała zdjęcia w różnych czasopismach pod swoim nazwiskiem. Kiedy pojechała do Hiszpanii również publikowała od początku niektóre fotografie pod swoim nazwiskiem, ale później inne były publikowane pod nazwiskiem partnera, jeszcze inne podpisywano jako Taro i Capa. Jednym słowem wielkie zamieszanie. Po wojnie często zdarzało się, że agencje przybijały pieczątkę Capa nad pieczątką Taro. To zdarzało się także z fotografiami Chima. Jest to prawo sławy, które przyćmiewa wszystko inne, co jest obok.
RMP: Jakie relacje były miedzy nimi? On był dla niej mistrzem, który uczył ją fotografować. A ona? Została może jego muzą, inspiracją?
HJ: W rzeczywistości, dopóki byli razem, między nimi schemat mistrz-muza nie funkcjonował, w przeciwieństwie do innych par artystycznych, także fotografów. To prawda, że Capa zaczynał fotografować dużo wcześniej, a potem w Paryżu pracował, chociaż z trudem, jako fotograf, podczas gdy Gerda utrzymywała się jeszcze z pracy maszynistki. On był od niej trzy lata młodszy, od początku nawiązali współpracę, zanim zostali parą, parą w której dominująca rolę odgrywała bardziej ona niż on. Według świadectw wydaje się, że nazywał ją „mój kierownik”, „mój szef”, ponieważ ona była dobra w organizacji. Miała większy zmysł praktyczny, lepsze wyczucie możliwości. I to ona dawała mu rady typu: „Teraz kup sobie elegancki garnitur i zaprezentuj się godnie, ponieważ świat jest tak zrobiony, że jeśli wyglądasz bardziej reprezentacyjnie to więcej osiągniesz.”
RMP: Czyli w ich związku panowało równouprawnienie?
HJ: Tak, to był związek oparty na równouprawnieniu, w którym jego kluczową rolą było nauczenie jej posługiwania się aparatem fotograficznym, ale nie tylko on jeden ją uczył. Tworzyli równy związek, ponieważ byli częścią pokolenia, które eksperymentowało z nowymi formami relacji parytetowych w imieniu wspólnych ideałów uniwersalnych, socjalistycznych. To było wtedy dość powszechne. Oczywiście nie wszędzie, raczej wśród młodzieży miejskiej, ale nie tylko elitarnej. To był model, który oni chcieli wprowadzić do swojej relacji, chociaż Capa był bardzo zazdrosny o nią, a ona nie wahała się flirtować na prawo i lewo. Jednak był zazdrosny wiedząc, że nie ma prawa nim być, a to jest wielka różnica….
RMP: To znaczy?…
HJ: Był zazdrosny, chociaż wiedział, że zazdrość, której doświadczał – jak to się zdarzy znowu w latach protestu młodzieży lat 60. i 70. – była przeciwna ideałom, jakie w teorii przyjął.
RMP: Jeśli chodzi o epokę, to wspaniale ją opisałaś, nieuniknione jest też porównanie z najnowszą historią. Nie są to tylko Twoje wyobrażenia, prawda? Te dwie epoki są naprawdę do siebie tak podobne?
HJ: Z pewnością jest to jeden z powodów, dla którego ta historia jest tak atrakcyjna, mocne podobieństwo do czasów najnowszych: od kryzysu ekonomicznego po ksenofobię i prawa tworzone, aby ograniczać możliwości obcokrajowców do aklimatyzacji niezależnie od tego czy byli migrantami, czy uchodźcami, których wtedy określano terminem bardziej eleganckim – zesłaniec. Zesłańcy uciekali do Francji z powodów politycznych albo rasowych, ale wówczas, podobnie jak dzisiaj, istniało tam prawo nie pozwalające na zatrudnienie i legalną pracę… Starałam się skupić na podobieństwach i różnicach miedzy tymi dwiema epokami. Ogromne wrażenie w historiach tych młodych ludzi zrobiło na mnie to, że byli gotowi reagować, zarówno indywidualnie jak grupowo, na skomplikowane i niesprzyjające okoliczności epoki. Umiejętność, która być może istnieje również dzisiaj, ale trudno nam to dostrzec. Innym interesującym i atrakcyjnym aspektem historii Gerdy Taro i Roberta Capy, który dotyczy także ich przyjaciół i towarzyszy, jest to, że nigdy nie wybrali miedzy zaangażowaniem a indywidualnym spełnieniem, jak to się stało z nami na przełomie lat 60. 70. i 80. Oni wszyscy byli przedsiębiorczy i pracowali na własną rękę, lecz jako tacy udali się do Hiszpanii, żeby służyć Republice Hiszpańskiej….
RMP: A co przychodzi Ci do głowy, jeśli myślisz o podobieństwach? Patrzysz na nasze czasy pesymistycznie? Jak wiemy, wówczas koniec był tragiczny i przerodził się w okrutny dramat.
HJ: Książka wyszła w 2017 roku, my rozmawiamy w 2021, wszystko szybko i płynnie się zmienia. Na podobieństwa pewnych tematów musimy dzisiaj spojrzeć z szerszej perspektywy, czego musieliśmy nauczyć się, niestety dosłownie, na naszej skórze w czasie pandemii. Nie mówiąc o kwestiach ochrony środowiska, które były całkowicie nieobecne dla osób z lat 30., podobnie jak w latach 60. i 70. To ciekawe i kuriozalne jak niektóre kraje, głownie te popierające zamykanie granic i zaangażowane w propagandę antyglobalistyczną, zarówno w Europie jak i poza nią, najbardziej odczuły skutki pandemii. W tych samych krajach odnotowano wyraźny brak działań lub brak chęci, aby odpowiednio zareagować w obliczu pandemii. Jeśli się nie mylę, to z ostatnich danych wynika, że Węgry miały najwyższy odsetek zmarłych na covid-19 w Unii Europejskiej, mimo że byli oszczędzeni przez pierwszą falę. Dopóki w Stanach Zjednoczonych był Trump zarządzanie pandemią było, jak wiemy, nieciekawe, dzisiaj również budzi niepokój wzrost przypadków na Florydzie, gdzie rządzą republikanie. Dodajmy Bolsonaro w Brazylii, Narendra Modi w Indiach, który nic nie zrobił, aby zahamować drugą falę. Przeciwnie, prowadził swoją kampanię wyborczą w środku monstrualnych hinduskich zgromadzeń religijnych, co przyniosło straszną katastrofę i kolejną falę zarażeń, tym razem w wariancie hinduskim, z którą zmagamy się do dzisiaj. Różnego rodzaju ideologie ekstremalnie nacjonalistyczne nie są w stanie chronić nawet swoich obywateli i to najbardziej przerażająca rzecz, jaką właśnie odkrywamy. Nie tylko nieodpowiednio chronią własnych obywateli, ale też są bardzo szkodliwe. Nawet jeśli możesz powstrzymać ludzi od przekraczania granic, to wirusa nie powstrzyma żadna bariera, dzięki globalizacji rozprzestrzenia się jeszcze szybciej. Ale tak naprawdę nawet w średniowieczu, kiedy globalizacji nie było, nie dało się powtrzymać krążących epidemii, mimo tego, że nie istniały takie sieci połączeń jak dzisiaj. Pomimo dystansu i mniej rozwiniętych środków komunikacji, przemieszczanie się już wtedy było istotne, a cóż dopiero dzisiaj.
RMP: Porozmawiajmy o Polsce. Czy tęsknisz – nie tyle za Polską, w której nigdy nie mieszkałaś, ile za swoimi polskimi korzeniami?
HJ: Tak, zdecydowanie, czuję to bardzo. Jestem szczęśliwa i trzymam kciuki, żeby udał się ten krótki pobyt w Polsce [z okazji Festiwalu Literacki Sopot, przyp. red.]. Zaraz po upadku Muru Berlińskiego przyjechałam z mamą do Polski, potem po raz drugi, parę lat przed pandemią. Kiedy mój syn dowiedział się, że jego ulubiony piosenkarz ma koncert podczas festiwalu rockowego w Krakowie, kupił bilety. Zatem przyjechaliśmy i zostaliśmy przez tydzień. Pamiętam, że kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Krakowie, a potem jechaliśmy kolejką podmiejską do centrum, zrobiło to mnie ogromne wrażenie… no, po prostu wzruszyłam się [śmiech]…
RMP: Jakie zrobiła na Tobie wrażenie ta podróż?
HJ: Wprawdzie śledzę sprawy polskie pośrednio, ale osobiście wiem o Polsce bardzo mało. Drugim i ostatnim doświadczeniem była podróż z moim synem do Krakowa. Duże cudowne miasto i oczywiście w porównaniu do podróży, którą zrobiłam z moją matką, w pięć lat po upadku żelaznej kurtyny, znalazłam tu wszystko nazbyt odnowione, wypolerowane. Tak się dzieje, gdy miejsce staje się zbyt turystyczne. Idąc na Kazimierz w 1993 roku widziało się początek renowacji, podczas gdy dzisiaj ta dzielnica przypomina trochę Disneyland. Jednak jest tam małe Żydowskie Muzeum Galicja z niewieloma eksponatami, ale według mnie przepiękne, ponieważ pomysł na zrealizowanie wystawy przede wszystkim poprzez zdjęcia miejsc zniszczonych jest piękny i prawdziwy. To wywarło na mnie pozytywne wrażenie, ale byłam również zdumiona jak wiele jest miejsc zrobionych w przemyślany sposób. Dla mnie, bardzo interesujący był także ów festiwal muzyczny, gdzie wszystko funkcjonowało doskonale, młodzież dorodna i sympatyczna, a po koncercie nie było na ziemi żadnych śmieci, jak mogłoby się zdarzyć w innych krajach. Z Krakowa pojechaliśmy odwiedzić znajomą koło Częstochowy, a z Częstochowy pojechaliśmy do Katowic, gdzie wsiedliśmy w pociąg do Wiednia. Zatem widzieliśmy miejsca nie tylko turystyczne, także pociągi, tramwaje i młodzież spacerująca po Katowicach. To wszystko sprawiało wrażenie, że ten kraj się odrodził i jest bardzo żywy, są tu wielkie możliwości dla młodych. A to mnie zaskakuje, bo ja pochodzę z Włoch, który jest starym krajem. Ta podróż sprawiła, że poczułam wielką ochotę, żeby tu wrócić, może nawet na trochę dłużej niż teraz. Uderzyła mnie jeszcze uprzejmość i ciepło ludzi.
RMP: Faktycznie mówi się, że Polacy są narodem północy z duszą śródziemnomorską. Potrafią pracować i organizować się jak kraje nordyckie, ale w środku mają ciepło, takie jak w krajach Europy południowej.
HJ: Opowiem ci coś, o czym pisałam też w mojej książce „Lezioni di tenebre”. Poza problemem związanym z faktem życia w Niemczech, na ziemi oprawców (w naszej rodzinie nalegało się na podkreślanie: „my nie jesteśmy Niemcami”), jedną z najważniejszych kwestii w rodzinie była gościnność i to był jeden z powodów, dla których rodzice czuli się dużo lepiej we Włoszech niż w Niemczech. Dla nas na przykład było skandalem, kiedy niemiecka rodzina zapraszała nas na grilla i na każdego gościa przypadał jeden kotlet i sałatka! Ale jak to?… [śmiech]. To nie do pomyślenia, jak sądzisz? W krajach słowiańskich i śródziemnomorskich ludzie mają inny model gościnności, dlatego bardzo z tego powodu cierpieliśmy. Wydawało nam się nienaturalne płacenie tylko za siebie, typu: „ja wypiłem tylko jedno piwo”…dziwne. Jest to rzecz, której Włosi raczej nie robią. Wyszłam za mąż za mężczyznę z południa Włoch i kiedy spędzamy czas z jego rodziną zawsze mnie pytają: „Jak to możliwe, że masz duszę południowca?” A ja odpowiadam: „To jest duch mojej rodzimej kultury”.
Przypisy:
* 4 lipca 1946 r. w Kielcach doszło do pogromu, w którym zginęło 40 polskich Żydów, a 80 zostało rannych. Choć nie był to pod względem liczby ofiar jeden z najpoważniejszych pogromów w historii, jest to fakt bardzo istotny, gdyż wydarzył się ponad rok po zakończeniu II wojny światowej i po klęsce nazizmu. W tej miejscowości w południowo-wschodniej Polsce mieszkało wtedy około 200 ocalałych z Holokaustu Żydów. Tego dnia rozeszła się pogłoska, że niektórzy Żydzi porwali dziecko, aby użyć jego krwi do swoich rytuałów. Ludność miasta zgromadziła się w pobliżu budynków, w których mieszkali Żydzi i w obojętności miejscowej policji zlinczowała ich mieszkańców [przyp. Red.].
** ‘Ius soli’ (łac. dosłownie: prawo ziemi) – sposób nabycia obywatelstwa, w którym dziecko uzyskuje obywatelstwo państwa, na terenie którego się urodziło.
tłumaczenie pl: Halina Kasjaniuk