Właśnie (w 2018 – przyp. red) wchodzi do kin najnowszy film ikony polskiego kina Krzysztofa Zanussiego zatytułowany „Eter”, który jest próbą reinterpretacji mitu Fausta. Akcja toczy się przed wybuchem I wojny światowej na terenach monarchii austro-węgierskiej i cesarstwa rosyjskiego. Opowiada historię wojskowego lekarza, który prowadzi eksperymenty medyczne, aby zdobyć władzę nad światem. Premiera filmu odbyła się podczas Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni.
Zanussi, który w tym roku odebrał nagrodę Gazzetta Italia w kategorii sztuka filmowa, zaprosił nas do siedziby Studia filmowego Tor przy ulicy Puławskiej, do biura, w którym przez lata pracował ramię w ramię z Krzysztofem Kieślowskim.
Często deklarował Pan, że aspekt wizualny kina nie do końca Pana przekonuje, co w takim razie przekonało Pana do reżyserii?
Wizualność jest przede wszystkim ciężarem kina reklamowego: videoclipy, reklama, telewizje muzyczne. To są dziedziny asemantyczne, które nie przekazują żadnych treści, koncentrują się raczej na szokowaniu odbiorcy poprzez kontrowersyjny dobór obrazów, grę kolorów i rytmów. Ale to nie jest sól ziemi, film wyrasta z teatru i jest sztuką słowa. W filmie głównie mówimy, logika narracji, która jest typowa dla teatru, nie może bazować tylko na obrazie. Więc ja, tym moim stwierdzeniem, chcę przypomnieć o literackości kina, bo o tym ostatnio się zapomina. Ale może też świadomie przesadzam w swoich przekonaniach, żeby trochę prowokować.
Reżyseria była Pana ostatnim wyborem, wcześniej studiował Pan fizykę i filozofię. Skąd pomysł na tak oryginalną ścieżkę edukacyjną?
Te wybory wynikały poniekąd jeden z drugiego. Fizyka zawsze mnie fascynowała, ale w pewnym momencie zrozumiałem, że nie zostanę naukowcem. Pamiętam jak kiedyś jeden z profesorów po egzaminie powiedział mi: „Czy Pan aby nie interesuje się bardziej człowiekiem, który operuje przyrządem, niż tym, co przez ten przyrząd widać?”. Filozofia była niejako konsekwencją tego, co usłyszałem. Przez lata komuny „prawdziwa” filozofia była tylko na Uniwersytecie Jagiellońskim, który za panowania Romana Ingardena po ’56 roku odzyskał autonomię i mógł prowadzić studia według światowego curriculum, a nie zgodnie z bardziej marksistowskimi odłamami. To zresztą jest jeden z motywów, które w kontaktach z Italią zawsze gdzieś mi doskwierają. Mając za sobą okres, gdy marksizm był religią państwową, mam ogromną trudność ze zrozumieniem, dlaczego środowisko włoskie tak bezkrytycznie ten marksizm w swoje mury przyjmowało i, w niektórych przypadkach, nadal przyjmuje. Z kolei reżyserię zacząłem jeszcze w trakcie studiów filozoficznych i starałem się łączyć oba kierunki. Kiedy Ingardena wysłano na emeryturę, nie widziałem sensu, żeby kontynuować filozofię i, szczerze mówiąc, poczułem ulgę, że dylemat między dwoma dziedzinami sam się rozwiązał.
Kim są Mistrzowie Zanussiego?
Zachwyciłem się przede wszystkim Bergmanem, to właśnie jego filmy przekonały mnie, że można szukać miejsca w tym zawodzie. Z dawniejszych twórców, których znałem zanim zdecydowałem się zostać filmowcem, byli również Robert Bresson, Luis Buñuel i René Clair, którego dzisiaj dobrze byłoby przypomnieć młodemu pokoleniu. Kiedy byłem już reżyserem odkrywałem Felliniego, Antonioniego, Viscontiego, Pasoliniego. Wpływ włoskich twórców był na mnie ogromny, większy niż wychwalanego przez wszystkich neorealizmu, który znałem, ale który nigdy specjalnie mnie nie porywał. Wielkie dzieła tego nurtu wydawały mi się trochę paternalistyczne i przekłamane. Lata największego rozwoju we Włoszech neorealizm przedstawił jako ruinę. A przecież to był okres, kiedy Italia urbanizowała się, zmieniała i do tej pory czerpie korzyści z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w których podniosła się z nędzy wojennej. Analizując dokładnie przekaz neorealizmu, może się wydawać, że poprzez swoje dzieła nurt ten zdawał się mówić, że byłoby lepiej dla państwa włoskiego, gdyby poszedł drogą socjalizmu.
W obecnym pokoleniu włoskich i polskich filmowców są kontynuatorzy wielkich mistrzów kinematografii?
Spóźniła się Pani o parę tygodni, bo wykrzyknąłbym Ermanno Olmi, ale on właśnie odszedł. Był mi bardzo bliskim człowiekiem jako reżyser. Innym twórcą, którego cenię, a który przekonał mnie do siebie dopiero podczas osobistego spotkania na jego włościach w Apulii, jest Edoardo Winspeare. Nanni Moretti też jest jednym z tych reżyserów, których z uwagą śledzę, choć często się z nim nie zgadzam. Pozostali wielcy, których znałem już niestety nie żyją. Jest jeszcze Franco Zeffirelli i Paolo Taviani, z którymi czasem się spotykamy i których ogromnie szanuję. Wśród młodego pokolenia niestety nie widzę kogoś, kto miałby konsekwentną linię narracyjną. Często rodzą się dzieła ciekawe i później zapada cisza. Chyba jest to związane z brakiem zapotrzebowania na kreowanie własnego, wyjątkowego stylu wśród młodych twórców. Włochy są chyba w stanie przemiany, podczas której tożsamość kulturowa zrobiła się bardzo rozmyta. Kiedyś wiadomo było, że Włochy to Fellini, Verdi, Puccini. Istnieli ludzie, którzy wyznaczali kanony. Podobnie sytuacja wygląda u polskich twórców młodego pokolenia. Martwi mnie, że robią często jeden, dwa dobre filmy po czym gubią się, tworząc filmy komercyjne lub anonimowe seriale. Jest kilka osób wybitnych, nie chciałbym stawiać cenzurek i wymieniać ich z nazwiska. Najważniejsze, że istnieje w Polsce ciągłość kreatywna i jakościowa.
Kiedyś filmy były również krzykiem o wolność, tworzono je w geście buntu wobec systemu, być może młodzi twórcy nie mają przeciw czemu się buntować?
Mają i to bardziej niż kiedykolwiek! Dzisiejsze społeczeństwo, które popadło w kult konsumpcji, moim zdaniem, zmierza do samozagłady. Zadaniem artysty jest głośny krzyk, żeby temu zapobiec. Nie ma takiej sytuacji w historii ludzkości, w której moglibyśmy być zadowoleni, że nastał raj na ziemi. To właśnie przekonanie, że istnieje jakiś ideał i marzenie o lepszym świecie sprawia, że nie ustajemy w poszukiwaniach i w dążeniach do jego poszukiwania.
A jak Pan się odnajduje w tej dzisiejszej rzeczywistości?
Przez całe moje życie tworzę w zmieniającym się świecie. Urodziłem się przed wojną, spędziłem dzieciństwo w stalinizmie i w końcu, od kilkudziesięciu lat, żyję w wolnym kraju z wolną gospodarką. To są wszystko wielkie przemiany. Dodatkowo jeszcze cały czas wchodzę w rzeczywistość tych krajów, w których kręcę moje filmy. W dzisiejszej rzeczywistości natomiast odnajduje się, jak zawsze, ze spojrzeniem krytycznym i z poczuciem pewnego rozczarowania, ponieważ razem z moim pokoleniem przeżyłem niesamowity wzlot, zwycięstwo Solidarności, pokojową przemianę, która pozwoliła zmienić cały system społeczny bez aktów zemsty, gwałtów, przemocy. To był ogromny zryw tłumów, w którym Polska wypadła chyba w najlepszy z możliwych sposobów. Mimo wszystko było tu najmniej strat i najwięcej zysków. Ale w tej chwili zaprzepaszczamy wszystko to, co osiągnęliśmy i stąd moje rozczarowanie, bo nie jesteśmy tak pięknym narodem, jakim się wydawaliśmy.
Jak w takim razie ukierunkować młode pokolenie, żeby potrafiło zmieniać sytuację kraju na lepsze?
Z pewnością w tak szalenie zmiennej dziś postaci świata, warto szukać tego, co wspólne i tego, co trwałe, bo to przynosi pewne otrzeźwienie. Często jestem zapraszany na spotkania z młodymi ludźmi biznesu, którym zawsze przypominam, że jeśli będą pamiętali o tym, czego uczyła ich babcia, skorzystają więcej niż na szkoleniach, gdzie coach wmawia im różne rzeczy, zawsze trochę stronnicze i powierzchowne, zwykle nieukorzenione i niewynikające z żadnego systemu prawdziwych wartości. Widzę tych biednych, zagubionych ludzi, których nagły awans społeczny wprowadził do wyższej, rozwiniętej cywilizacji, ale którzy kulturowo trochę się gubią. Wartości są stałe, niezmienne, zmienia się jedynie ich implementacja. Dobrem, prawdą i pięknem jest dziś coś innego niż kiedyś, ale to są zawsze te same arystotelesowskie wyznaczniki, których bym nie podważał.
foto: Maciej Szczesniak (kadry z filmu), Graziano Arici