Joanna Ugniewska o sztuce tłumaczenia

0
547

Artykuł został opublikowany w numerze 79 Gazzetty Italia (luty-marzec 2020)

Joanna Ugniewska, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książek poświęconych literaturze włoskiej XIX i XX wieku, m.in. monografii „Giacomo Leopardi”, zbioru szkiców „Scritture del Novecento” (2008), zbioru esejów „Podróżować, pisać” (2011) i „Miejsca utracone” (2014), współautorka „Historii literatury włoskiej XX wieku”, za którą w 2002 roku otrzymała prestiżową nagrodę Premio Flaiano. Przetłumaczyła na język polski kilkadziesiąt dzieł literatury włoskiej, przede wszystkim Antonia Tabucchiego i Claudia Magrisa oraz takich klasyków literatury jak Umberto Eco, Alberto Moravię czy Luigi Pirandella. Polskim czytelnikom przybliżyła także takich twórców jak: Piero Camporesi, Pietro Citati, Matteo Collura, Gianrico Carofiglio, Benedetta Craveri, Oriana Fallaci, Massimo Gramellini, Riccardo Orizio, Tiziano Terzani czy Ornela Vorpsi. Za swoje przekłady otrzymała nagrodę ZAiKS-u oraz nagrodę „Zeszytów Literackiech” im. Pawła Hertza za wybitne osiągnięcia w dziedzinie przekładu literatury z języków obcych

Profesor Ugniewska ukończyła romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale szybko przekierowała swoje zainteresowania w stronę Włoch i kultury włoskiej i nigdy nie żałowała tej decyzji. Wdzięczni są też z pewnością wszyscy miłośnicy literatury włoskiej nieznający języka, ponieważ daje głos autorom, których w przeciwnym razie nigdy nie mogliby przeczytać. Jak jednak zaczęła się jej przygoda z tłumaczeniami?

„Wszystko, co ważne, dzieje się przypadkiem. Moja przygoda z tłumaczeniami zbiegła się z okresem transformacji systemowej w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych. Był to jednocześnie czas, kiedy pojawiło się mnóstwo prywatnych wydawnictw i na rynku tłumaczeniowym zrobił się wielki ruch zrobiło się niezwykle gwarno. Zaczęłam od książek dla dzieci, ale krótko przy tym wytrwałam. To wcale nie było łatwe zadanie. Do dziś pamiętam jakąś książkę o zamkach, do której musiałam przestudiować zasadę konstrukcji zamków włoskich, japońskich i innych. Jak się okazało, potem było już tylko trudniej.”

Od literatury dziecięcej do Oriany Fallaci to nie lada wyzwanie…

 „Iszallah” Fallaci miał ponad tysiąc stron, a wtedy nie było komputerów, więc można sobie tylko wyobrazić, jak ogromna była to praca. Sama nie wierzę, że tak to wyglądało, ale prawda jest taka, że pisałam ręcznie, a potem wszystko przepisywałam na maszynie Łucznik, która robiła taki hałas, że sąsiedzi nie mogli tego znieść. 

Pierwsze poważne tłumaczenie i trudny, wnikliwie opisany temat, dotyczący okresu wojny libańskiej. Wyobrażam sobie, że oprócz trudności technicznych, podczas przekładu mogły pojawić się też jakieś trudności językowe?

Nie było łatwo, bo książka pełna jest militarnych terminów i wyliczeń, które Fallaci uwielbiała. Jest taki fragment, w którym autorka opowiada o stołówce żołnierzy i, wyliczając co było w magazynach, podaje jedenaście typów kiełbas. Ogromnie mnie to przeraziło. Wymyśliłam, co prawda nie jedenaście, ale  kilka uniwersalnych nazw kiełbasianych i myślałam, że udało mi się wybrnąć z opresji. Po jakimś czasie, kiedy Fallaci sprawdziła z czyjąś pomocą polskie tłumaczenie, odesłała mi tekst z notatką na marginesie: „A gdzie reszta kiełbas?”.

Mój popisowy numer, który na szczęście został wychwycony przez redaktorkę, również miał miejsce przy tłumaczeniu Fallaci, tym razem były to reportaże z Wietnamu. Pojawiło się tam zdanie elementarnie proste: „La foresta era piena di liane e di bambù” (pl. Las pełen był lian i bambusów). Popatrzyłam na to zdanie i zamiast „bambù” zobaczyłam „bambini”. Pomyślałam sobie, że ludność uciekała ze wsi do lasu przed nalotami, więc bardzo prawdopodobne, że były tam również dzieci. Podczas nanoszenia poprawek, za każdym razem jak docierałam do tych „lian i dzieci” coś mi się nie podobało, ale zajrzałam do oryginału i cały czas widziałam tam „dzieci”, a nie „bambusy”. Nie umiem tego wytłumaczyć. Redaktorka mi opowiadała, że jak dotarła do tego momentu, to od razu się zorientowała i mało nie umarła ze śmiechu. 

Po Fallaci trafiła Pani na autora swojego życia? 

Zawsze żartuję, że dwaj mężczyźni mojego życia to Magris i Tabucchi i jako tacy, rzecz jasna, mnie utrzymują. Trafiłam nie na byle co, bo na „Dunaj” Claudia Magrisa. Książka, której narratorem jest podróżnik-erudyta snujący swoją opowieść nie tylko o pięknych naddunajskich krajobrazach, ale przede wszystkim o skomplikowanej historii i bogactwie kulturowego dziedzictwa położonych nad Dunajem regionów. Podzieliłam się z Anią Osmólską-Mętrak, bo okropnie mnie to przeraziło. To rzeczywiście było pasowanie na tłumacza, bo on jest nie tyle trudnym autorem, co bogatym jeśli chodzi o odniesienia kulturowe, historyczne, literackie. To naprawdę był wyczyn.

W tłumaczeniu ważne jest również odpowiednie oddanie stylu danego pisarza, bo przecież każdy pisze inaczej?

Bardzo ważne, żeby nie tłumaczyć wszystkiego jednym stylem. Do każdego tłumaczenia trzeba podejść z innym zbiorem narzędzi. Magris jest ironiczny, wielowarstwowy i niezwykle erudycyjny, ale nie obciąża tym swoich tekstów. On zaczynał jako typowy akademik, pisał bardzo ciężkim stylem  o literaturze niemieckojęzycznej. Potem odkrył formę najpiękniejszą, która zagwarantowała mu największy sukces, czyli połączenie eseju, dziennika podróży i autobiografii esej, dziennik podróży i autobiografię. W takim stylu napisał „Mikrokosmosy” i „Dunaj” i to są rzeczywiście arcydzieła. Niestety, jak sam twierdzi, nie mógł kontynuować w nieskończoność, żeby się nie powtarzać, więc zaczął pisać grube, wielowątkowe i zawiłe powieści. Poza tym pisał też piękne, moim zdaniem, krótkie, przejrzyste powieści i opowiadania jak „Inne morze”. Z kolei Antonio Tabucchi jest szalenie literacki i melancholijny. Początkowo pisał taką pozornie prostą prozę, a potem ją skomplikował i naszpikował mnóstwem kryptocytatów krypto cytatów. Kwestie odwołań są zawsze najtrudniejsze dla tłumacza. Teraz każdy pisze postmodernistycznie, nawet jeśli się do tego nie przyznaje, i umieszcza w swojej prozie odwołania, które są zaszyfrowane. Dlatego zawsze powtarzam, że tłumacze to niezwykle skromne osoby, bo tylko oni wiedzą jaki trud kryje się za ich pracą.

Ogromną przyjemnością w pracy tłumacza musi być też to, że poznaje się autorów?

To jest osobny rozdział. Zawsze twierdzę, że między pisarzem a tłumaczem nawiązuje się więź miłosna niezależnie od płci i wieku. Nawiązuje się bardzo głęboka relacja, bo nikt tak uważnie nie czyta autora jak tłumacz. Tabucchi mówił, że „tłumacz widzi autora w piżamie” i to jest bardzo trafne i urocze określenie, bo kto, jak nie tłumacz, poznaje wszystkie jego słabości.

W obu wypadkach poznałam autorów osobiście i mogę się pochwalić, że w wypadku Magrisa to jest wielka przyjaźń. Znamy się i widzieliśmy się wielokrotnie, bo on jest wielkim bywalcem Polski. Napisał mi też kiedyś piękną dedykację, która jest esencją pracy tłumacza, napisał tak: „Joannie, dzięki której stałem się polskim pisarzem”. Tabucchi z kolei był bardziej zdystansowany, widziałam go raz czy dwa i czasem do siebie pisaliśmy. Wzruszające było to, że kiedy był już może umierający, a ja o tym nie wiedziałam i pytałam go o jakieś rzeczy w tekście, to on jeszcze w takiej sytuacji pomyślał, żeby mnie odesłać do osoby, która się tym zajmowała.

Co poradziłaby Pani młodym tłumaczom, którzy chcą zaistnieć na rynku? W Pani przypadku najpierw pojawiły się propozycje z wydawnictw, a potem zaczęła Pani sama proponować autorów.

Powieść „Dunaj” została mi zaproponowana przez wydawnictwo PIW, które później nie chciało go wydać, ponieważ, jak twierdzili redaktorzy, autor zbyt łagodnie potraktował jeszcze wtedy socjalistyczną Jugosławię i Węgry. Musiałam sama szukać wydawcy i tak trafiłam do Czytelnika, który  wydało tę i inne książki Magrisa. Później zaproponowałam im mojego ukochanego Tabucchiego i Pietra Citatiego, którego również bardzo cenię. Młodym tłumaczom powiedziałabym, że najlepiej jest wysyłać próbki tekstów i skupić się na konkretnej dziedzinie. Włoska literatura jest peryferyjna na polskim rynku i często wydawnictwa nie znają autorów, dlatego najpierw trzeba pokazać, o jaki tekst chodzi.

A co czyta tłumacz?

Bardzo lubię tematykę pamięci, Proust jest moją świętą księgą i czytam go całe życie. Ale mam też innych ulubionych autorów, głównie hiszpańskich i węgierskich. Bardzo cenię Kastylijczyka Javiera Marìasa i Katalończyka Jaume Cabré i przeczytałam wszystkie ich książki. O Marìasie napisałam nawet tekst do „Zeszytów Literackich”. Jeśli chodzi o Węgrów, to moim ulubionym jest Péter Nádas, autor książki zatytułowanej „Pamięć”, która jest absolutnym arcydziełem. Poza tym lubię też czytać o podróżach do Włoch, bo to jest mój temat badawczy. Tutaj wymienię autorów takich jak Paweł Muratow, autor przecudnych „Obrazów Włoch”, czy Dariusz Czaja. Poza tym warto też wspomnieć o wielkim autorze i akademiku chorwackim autorze Predragu Matvejeviću, który napisał „Inną Wenecję”, najpiękniejszą książkę o Wenecji jaka istnieje.