Stary Młyn nad Rozlewiskiem

0
4347

Mój tata, Grzegorz Wojciechowski opowiada zabawną historię, kiedy ktoś go spyta dlaczego zostawił miasto, intratny biznes, piękne mieszkanie w kamienicy oraz swych licznych przyjaciół zebranych podczas czterdziestu lat życia w Łodzi. Miał niecałe dwadzieścia lat, kiedy jego daleka ciocia zaprosiła go w odwiedziny do jej majątku w centralnej Polsce. Grzegorz wiedział, że ciocia, dziedziczka magnackiej rodziny, dysponuje majątkiem kilkuset hektarów – małym pałacykiem, stodołami, oborami oraz niezliczonymi budynkami gospodarczymi, wśród których znalazł się nawet młyn i mała kuźnia. Kiedy się u niej zjawił, ciocia zaproponowała mu całe swe dziedzictwo w zamian za zobowiązanie do opieki nad nią oraz całym majątkiem, bez możliwości sprzedania go. Tato mój uciekł jednak tej samej nocy, pozostawiając ciocię bez odpowiedzi. Nie ma się co dziwić, to była najwidoczniej zbyt duża odpowiedzialność dla młodego, ciekawego życia człowieka. To była końcówka lat sześćdziesiątych a w  tym czasie socjalistyczny rząd polski szukał jakiegokolwiek pretekstu do przekształcenia pozostałości wielkich własności ziemskich w PGRy. Tak więc ostatecznie ciocia mojego taty zdecydowała się oddać swe dziedzictwo państwu w zamian za mieszkanie w mieście i dożywotnią pensję. W dorosłym życiu, później już jako ojciec trójki synów, Grzegorz wielokrotnie żałował, że odmówił cioci. Ale powiedzmy sobie szczerze: kto z nas byłby zadowolony przywiązując się do jednego miejsca na resztę życia i to jeszcze w wieku, w którym wydaje się, że wszystko jest osiągalne?

To wspomnienie pewnej straconej szansy wraz z miłością do życia na wsi, tak typową przecież dla ducha polskiego narodu, pchnie mojego ojca do poszukiwań sposobu zastąpienia owego utraconego dziedzictwa.

Od małego podróżowałem więc z moimi rodzicami po całej Polsce. Jeździliśmy na wakacje, ale w każdym z miejsc mój tata dowiadywał się cen ziemi, starego domostwa na odludziu czy nawet młyna… Aż do pewnego wieczora, kiedy mój ojciec wracając ze swojej samotnej podróży zaprezentował nam, już w drzwiach i  to z wielką dumą, ubłocone kalosze krzycząc do mojej mamy: “Popatrz Beatko, to jest błoto z naszej ziemi”.

I w ten oto sposób staliśmy się Mazurami, czyli symbolicznie częścią tego ludu, który od dawien dawna zamieszkiwał tereny na północ od Mazowsza, a gdzie przez wieki przewalali się Krzyżacy, Prusowie i w końcu Armia Czerwona.  Terytoria, które “wróciły” do Polski po drugiej wojnie światowej, a które tak naprawdę nigdy w całości polskie nie były. Na terenie których to osiedleni zostali Polacy przeniesieni z krajów, które kiedyś znajdowały się w granicach Polski: z Zachodniej Ukrainy, Białorusi i Litwy. Ziemią zakupioną przez mojego tatę była wąska dolina rzeczna ściśnięta pomiędzy pola, lasek i podmokłe tereny zasilane strumieniem spływającym z pobliskich Wzgórz Dylewskich. Mój dziadek ze strony mamy przybyły zobaczyć przyszłe miejsce zamieszkania swej jedynej córki, wyposażony w kapelusz i podpierający się mahoniową laseczką, orzekł: “…bagno, komary, malaria!”. Moj tata był jednak zdecydowany: “tu, pomiędzy tymi błotami odbuduję młyn, który utraciłem, tak jak ci biedni Niemcy, którzy z tego miejsca musieli uciekać pięćdziesiąt lat temu.” Zrobił też wszystko, by odtworzyć go tak, by wyglądał jakby go wybudowano półtora wieku temu. Wizyta w pobliskim Muzeum Budownictwa Ludowego w Olsztynku dostarczy jemu i mojej mamie inspiracji do projektu gospodarstwa.

Tak oto dom, młyn (który mieści pensjonat), stodoła oraz reszta budynków ma mury, dachy oraz okna w “pruskim” stylu, a nowoczesny Ytong  pokryła elewacja z cegieł odzyskanych z ruin starych pobliskich zabudowań. Poza tym dom i młyn stoją dokładnie tam, gdzie kiedyś stał młyn, którego początki sięgają siedemnastego wieku. Nie tylko założenia nowego siedliska, ale i groble, które rozdzielają cztery stawy otaczające Młyn zostały wyznaczone wzdłuż śladów tych, którzy zamieszkiwali to miejsce w poprzednich stuleciach. Można jeszcze dziś prześledzić wzrokiem starą pruską tamę, wierzbową aleję, która ocieniała drogę z jednej wioski do drugiej wzdłuż rzeczki, nieopodal centrum ówczesnej gospodarki rolnej, czyli młyna. Można by powiedzieć, że wszystko jest tak jakby żadna wojna nie dotknęła tej ziemi… Za wyjątkiem może ruskiej bani, wymarzonej przez moich rodziców, fanów sauny, a wybudowanej w całości przez ukraińskich majstrów, wiedzących jeszcze jak budowano w dawnych czasach.

Wszystko to tworzy pewien klimat poza czasem, który to może odegrał znaczny wpływ na moje poszukiwanie tradycji, starożytnych stylów życia, a może i studiowanie historii sztuki. Może wpłynął na mojego brata Filipa, który pisze prace magisterską o Schinklu, na pewno na producentów serialu TVP “Miłość nad Rozlewiskiem”, a kto wie do czego pchnie Jakuba, mojego najmłodszego brata, który mieszkał tam najdłużej…

W Starym Młynie nad Rozlewiskiem odżywa pewna zaginiona rzeczywistość, która oczarowuje i porusza swych gości, skłaniając ich do zastanowienia się, jak pięknie wyglądałaby ziemia bez wojen, multikulturowa i bogata w różne życiowe ekspresje Europa zamieszkała przez ludzi, którzy kochają i respektują naturę.

Oaza w sercu Mazur

Zmęczony codziennym zawrotnym tempem warszawskiego życia, pewnego dnia przyjąłem zaproszenie Matisa Wojciechowskiego, by spędzić z nim weekend w Starym Młynie. Pośpiesznie przygotowałem skromną walizkę i wyruszyliśmy w stronę Ostródy. W miarę jak oddalaliśmy się od Warszawy, zarówno krajobrazy, jak i ruch stopniowo łagodniały, podczas gdy ja słuchałem historii, która łączy Wojciechowskich i Stary Młyn.

Prowadziłem, wyobrażając sobie oddziały Krzyżaków galopujące po krajobrazach coraz to bardziej pagórkowatych. Te okolice, ukształtowane przez erę lodowcową, dziś są oazą wolności i natury, oddaloną zaledwie parę godzin od stolicy. Po około trzech godzinach zboczyliśmy z głównej drogi prowadzącej do Ostródy, Elbląga, a dalej do Gdańska, by znaleźć się na bocznym gościńcu obsadzonym kolumnadą drzew. Wjazd do Starego Młyna, w Nastajkach 14, 14-100 Ostróda, jest zaznaczony murkiem z kamieni. Po zjechaniu z lekkiej górki, dociera się na placyk zwieńczony zabytkową stajnią, jeziorem i domem połączonym z młynem.

Jest cisza. Odnajduję przyjemność w słuchaniu własnych kroków na wybrukowanym dziedzińcu. Czuję jakbym odnalazł się w zapomnianym zakątku dzikiej natury poprzecinanej ciekami wodnymi, która jest nadal w stanie narzucić człowiekowi swój rytm. Rodzina Wojciechowskich, tata, mama wraz z młodszymi braćmi Filipem i Jakubem, przyjmują nas bardzo ciepło. Matis jest jak ten syn marnotrawny, który od czasu do czasu wraca do domowego gniazda, ja zostaję potraktowany jak czwarty brat. W ciągu trzech dni spędzonych w Młynie stół był stale suto zastawiony, niestrudzona Beata pichciła coraz to inne, pyszne, polskie danie, a Grzegorz opowiadał fascynujące historie i przygody z warmińskich ziem.

Część gościnna domu, do którego przylega młyn służyła mi czasem za schronienie, gdzie oddawałem się lekturze zagłębiony w fotelu z widokiem na kominek, zaś z okien obserwowałem i wsłuchiwałem się w nieustający ruch młyńskiego koła, popychanego i chłostanego przez wodę. Gdy wychodziło słońce i zapalały się kolory, niemożliwością było oparcie się pokusie wyjścia i przespacerowania się między stawami. Wieczór zaś przyniósł ze sobą wyprawę przez mostek  prowadzący do drewnianego domku – bani – wewnątrz której rozegraliśmy najdziwniejszą w moim życiu partię Ryzyka. Rozlokowywanie jednostek wojskowych przeplatało się tego wieczoru z poceniem w nagrzanej drewnem saunie i rzucaniem do lodowatego jeziora.

W ten właśnie sposób Stary Młyn wrył mi się w pamięć i stał się miejscem, gdzie wrócę by ponownie zgrać się z rytmem dyktowanym przez przyrodę.